W nastroju, w jakim dzisiaj jestem, zdecydowanie mi wystarczy dwóch synków do szczęścia. Nie, żebym nie lubiła dzieci - wręcz przeciwnie. Nie, żebym miała obiekcje do rodzenia - wielka mi rzecz, poród, każdy tak przychodzi na świat. Nie, żebym coś miała przeciwko temu całkowitemu pokręceniu w życiu, jakie, nie łudźmy się, przynoszą ze sobą dzieci. Nienienie.
Otóż należę do - najwyraźniej niewyobrażalnie małej, bo jeszcze się nie spotkałam ze zrozumieniem w sprawie, o której myślę - grupy ludzi nieśmiałych i łatwo zawstydzanych.
Niestety, cecha ta po prostu nie przystaje do bycia w ciąży.
W ciąży przestajesz być człowiekiem - stajesz się garnkiem na dziecko. Wszystko, oczywiście, musi ustąpić przed faktem, że ktoś ci siedzi w brzuchu. Jest to dla mnie częściowo zrozumiałe, choć niełatwe do zaakceptowania. Ale moja granica wytrzymałości znajduje się tam, gdzie są moje granice intymności.
A w ciąży musi się być gotowym na bezustanne zadzieranie kiecy przed stadami ludzi. Należy się przygotować na częste badania ginekologiczne, z których każde jest dla mnie osobiście krępujące i przykre. Należy się pogodzić z tym, że - przynajmniej w pierwszej ciąży - będą człowieka w ogóle macać jak kurę, w tym po biuście, czego nienawidzę. Że przy najmniejszych wahaniach na temat czegokolwiek zostanie się wysłanym do szpitala, gdzie już w ogóle żadnych ceremonii nie ma z definicji, a ewentualne obiekcje i lęki i wstyd są kwitowane zdumionym: "Jest pani dorosłą kobietą? Chce pani mieć zdrowe dziecko?" Tak? No to prezentować wdzięki. Niech jeszcze ten obejrzy, i tamten, a jeszcze niech do tego pani się wystawi, i co to za rumieńce, co to za fochy.
Po porodzie w szpitalu już w ogóle się zwierzęcieje - te obchody z wystawianiem się do stad personelu przy współmieszkankach, te pytania, na które człowiek wcale by nie chciał odpowiadać przy świadkach, ta wszechogarniająca, duszna, potworna i odczłowieczająca fizjologia!
Ach, oczywiście, że chcę mieć zdrowe dziecko, i żeby je mieć zdrowe zrobię mnóstwo rzeczy, od których mi się rzygać chce, od których się czuję coraz bardziej zawstydzona i nieszczęśliwa, nie oglądając się na siebie. Oczywiście, że mój prywatny komfort psychiczny jest tu rzeczą drugo- a może raczej czwartorzędną. Oczywiście, że będę rozsądna. Niby czemu moje zastrzeżenia miałyby przeważyć nad dobrem niewinnej w końcu osoby.
Ale - i to mnie chyba najbardziej zdumiewa - dlaczego do cholery jestem tak okropnie tępiona za każdą sugestię, że mi się to wszystko nie podoba? Dlaczego muszę demonstrować jakąś taką nieprawdziwą odporność na coś, co dla natury nieśmiałej i pełnej zahamowań jest upiorną torturą? Dlaczego mi nie wierzą, że w szpitalu funkcjonuję na nieprzerwanych dusznościach i panice, aż do wypisu? Dlaczego mam udawać, że wszystko jest fajnie? Dlaczego fakt, że inni mają znacznie gorzej (no bo jasne jest, że obiektywnie rzecz biorąc, inni miewają dramatycznie gorzej! Taka głupia to nie jestem), ma mnie niby wprawiać w dobry nastrój?
Wszystko to jest obliczone, rzecz jasna, na to, że kiedy już człowiek ląduje w domu z tym małym, nowym Przybyszem, szybko się ma o tym zapomnieć, uklepać to sobie jakoś i wreszcie odczuć radość i może ulgę tak dużą, że to wszystko przestaje mieć znaczenie. Ale ja pamiętam - pamiętam z pierwszej, bezproblemowej całkiem ciąży, i znowu mam to samo, w ciąży z niewielkimi problemami. I nie ma od tego ucieczki, nie ma zrozumienia, nie ma nic poza zdumieniem wszystkich (no, poza moim mężem, co jest tą nitką, na jakiej się trzymam), czego właściwie chcę.
A ja wiem, czego nie chcę.
Nie chcę, przynajmniej w tej chwili takie mam przeświadczenie, przechodzić przez to jeszcze raz.
Dwóch mi wystarczy.
Sorry, Winnettou - przyrost naturalny w tych warunkach musi się obejść beze mnie.
10 komentarzy:
Silene o jak ja Ciebie rozumiem! Dla mnie nie ma ciąży bez szpitala i zagrożenia. Bez 6-cio osobowych sal z upiornymi opowieściami. Bez badania co drugi dzień przez nie zawsze delikatnych lekarzy. Bez często niewybrednych komentarzy pielęgniarek i położnych.
A po porodach, czy w moim wypadku cesarkach nieustanne tłumaczenie czemu śmiem nosić bieliznę, dlaczego tak cicho odpowiadam na najintymniejsze pytania, zadawane gromkim głosem.
Nienawidziłam tego z całego serca. Noc po szybkim badaniu na sali szpitalnej przeleżałam bezsennie... bo było mi wstyd, bo widziałam zaciekawione spojrzenia pacjentek z gatunku "co ona tam ma". Tak jakby same miały co innego...
Nie jesteś sama, a nawet ośmielę się stwierdzić ze jest nas więcej ;)
Oj Silene ,świetnie rozumiem. Sam pobyt w szpitalu doprowadza mnie do szału, w połączeniu z permanentnym brakiem poszanowania intymnosci - doprowadzał mnie do łez. Sciskam mocno - i nie daj się.
Wcale nie jest nas tak mało, tych zastydzonych i spłoszonych w ginekologiczno-szpitalnej rzeczywistosci. Nienawidze fotela, na ktory gramolę się z coraz wiekszym trudem, nanawidze badania, ktore sie na nim odbywa. Przed kazda wizyta u ginekologa mam rozstroj zoladka, jak przed klasowkami w szkole. W szpitalu najgorsze byly obchody, mam dreszcze jak wspomne sobie tłum zlozony z lekarza i poloznych, stojacy w nogach lozka, a na lozku ja z podkasana koszula. I lekarskie pytanie nawiazujace dialog “zobaczmy to pani krocze”. I polozne z tekstem “pokaz mama te piersi”. Kompletne odczlowieczenie. Worek na dziecko, banka na mleko. Zaciskam zeby i ze wstretem poddaje sie tym wszystkim niezbednym badaniom, macaniom, ogladaniom i patrze w sufit. I odliczam godziny do powrotu do wlasnego swiata. Nie wyrazam buntu i obrzydzenia, bo po co? Czy to cos zmieni?
A to, ze inni maja gorzej i w zwiazku z tym ciesz sie tym, co masz, nigdy nie trafialo mi do przekonania. Ja sie wcale lepiej nie poczuje od tego, ze ktos ma gorzej, a nielubiany w dziecinstwie krupnik nigdy nie zaczal mi smakowac lepiej na wiesc, ze glodujace dzieci w Afryce chetnie by go zjadly.
Trzymaj sie kochana. Karolek tez bedzie mial braciszka? :)
Gleboko Cie rozumiem!! I popieram w protescie oraz buncie. Po co byla cala akcja "Rodzic po ludzku"? Wcale nie musisz sie godzic na badanie co chwila, nie musisz sie godzic na obecnosc studentow, nie musisz pozwolic mowic do siebie per "matka". I nie pozwol! Przeciez teraz mozna rodzic w towarzystwie - meza, mamy, przyjaciolki. Zabierz ich do szpitala - i, kurcze, niech Cie bronia! Usciski, Skierka.
Oj, od razu się lepiej poczułam, jak Was przeczytałam. Dziękuję bardzo za wyrazy solidarności.
Dla odnotowania, skierowanie oczywiście okazało się nie mieć głębszego sensu, to samo mogę robić w domu, więc się właśnie wypisałam na własne żądanie i życzyłam im wszystkiego najlepszego na strajku ;)
Chuda: tak, drugie też będzie chłopczykiem - na cudownym, trójwymiarowym USG zasłaniał wstydliwie nosek, musi po tatusiu, a prezentował zupełnie co innego, też po tatusiu, bo po mnie na pewno nie :)
Skierko: największy problem polega na tym, że różne aspekty szpitalnej rzeczywistości, dla mnie upiorne, wynikają nie zawsze z nieżyczliwości - czasem po prostu stąd, że ktoś życzliwość wyraża po prostacku. Albo wydaje mu się, że akurat ten rodzaj dowcipu rozładuje napięcie. Albo, najczęściej, na nim (albo na niej, w moim doświadczeniu jest więcej delikatnych mężczyzn w medycynie) już to wszystko wrażenia nie robi, i po prostu nie rozumie, jak można tak przeżywać nie wiadomo co. Bardzo rzadko się zdarzają ludzie, którzy mają złą wolę; to tylko okoliczności mogą być różnie podane i rzadko są podane w sposób, który mi nie wywraca treści żołądka.
A rodzić istotnie dobrze z rosłym mężem (ale z moim zgodnie uważamy, że finał to niech on lepiej przeczeka na stołeczku przed salą), który samym powstaniem do pełnej wysokości i rozprostowaniem barów może zmobilizować zespół. Zdecydowanie tak :)
A ja się znów zastanawiam, jak to będzie przy kolejnych porodach. Pierwszego synka rodziłam w Anglii - i temat traumy szpitalnej, publicznych oględzin i źle rozumianej poufałości jest mi obcy. Oprócz stresu naturalnie związanego z fizjologią porodu nie zaznałam cienia przykrości. Wszystkie osoby, z którymi się spotkałam i w trakcie, i po porodzie, traktowały mnie z szacunkiem i delikatnością, tłumaczyły, co robią, pytały o zgodę, wyczerpująco relacjonowały wyniki (rzadkich!) oględzin. A na sali poporodowej, teoretycznie czteroosobowej, wokół każdego łóżka dało się wyznaczyć własną przestrzeń za pomocą kolorowych zasłonek. To nie był żaden drogi, prywatny szpital, zwykły NHS. Czułam się komfortowo nie dzięki drogim sprzętom i licznym maszynom, które robią "ping", a po prostu dlatego, że traktowano mnie jak kobietę, która przeżywa coś ważnego i niezwykłego.
No i właśnie. Kiedy przyjdzie czas na kolejnego potomka... Jak to będzie? Tu, w Polsce?
Pozdrawiam serdecznie.
No to tylko pozazdrościć... Ech, czemu Anglicy i ich privacy nie mogliby się tak u nas lekko zaszczepić?
Słusznie zauważasz, że nie chodzi o pieniądze. Ech po raz drugi.
Na szczęście nie jestem jeszcze dzieciata, nie byłam w szpitalu, poza moimi własnymi narodzinami, ale czytając to wszystko nie chciałabym nigdy w życiu rodzić ani trafić w szpony naszej radosnej opieki zdrowotnej. Od dziecka jestem strasznie dzika jeśli chodzi o lekarzy i unikam ich jak mogę. Nienawidze rozbierać się na jakiekolwiek badania i jak myśle, że miałabym przed stadem ludzi się obnażyć, to prędzej bym chyba uciekła, a jakby ktoś z ciekawości zaglądał tam gdzie sobie tego nie życze, to skopałabym albo zabiła. Jak takie zwierzątko co gryzie ze strachu. Dlatego jeśli będę kiedyś w ciąży to nie potrafie wyobrazić sobie porodu w szpitalu. Przepraszam, że tak mieszam, ale jak zaczęłam o tym wszystkim myśleć, o takim publicznym upokorzeniu (w moim odczuciu) jak napisała Villi, to nerwy mnie troche poniosły...
Wiewiórko: całkiem naturalny odruch :)
jeśli to naturalny odruch, to ja Was podziwiam, że przetrwałyście. Ja bym chyba umarła...
Prześlij komentarz