wtorek, 8 lipca 2008

A już porzesty, agreczki...

Wszystko to można przecież kupić. Są hałdy dżemów, magazyny pełne galaretek, kontenery soków, nieprzeliczone armie ogórków kiszonych i konserwowych, marynaty i powidła, a także mrożonki, i świeże owoce przez cały rok, jeśli się uprzeć.
A nam to jakoś nie wystarcza.
Są oczywiście także względy finansowe, ale nawet nie próbuję udawać, że to tylko one.
Dlatego, przy wtórze bulgotania w dymionie z winem agrestowo-porzeczkowym, wypisuję teraz etykietki: Galaretka porzeczkowa; Dżem truskawkowy; Kompot z czereśni... i tak będzie zapewne aż do końca września, albo kiedy tam zamknę sezon żurawinami z gruszką albo ze skórką pomarańczową.
Po nocy oczywiście je robię. A dzisiaj mąż mi pomagał, przecierał porzeczki przez sito i, oczywiście, degustował i aprobował. A jak już zaaprobował, to klęknął na podłodze i surowym głosem odezwał się do naszej myszy pod pianinem (odkryliśmy wczoraj, że mamy własną mysz):
- Słuchaj, myszo, ty! Jak rano przeliczę słoiki i któregoś nie będzie...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Masz żone (ślubną), dom masz tyż,
W nim zaś masz misz-masz, gdyż masz mysz.
Przeklinasz mysz, masz dość jej psot?
W terminarz wpisz: Zakupić: KOT.