Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, jak bardzo wstydliwe dla dorosłego człowieka jest czytać Hary'ego Pottera. Mało tego, jeszcze pisać do tego cyklu fanfiction. Jest nas takich całe stado i podejrzewam, że nie ma takiego, który by choć raz nie odczuł dyskretnego zdumienia i zakłopotania tzw. publiczności. Albo chociaż nie zawstydził się z własnej inicjatywy.
Myślę, że szczyt moich osiągnięć przypada na lot z Manchesteru czarterowym, niewielkim samolotem pełnym biznesmenów, krótko po wydaniu czwartego tomu cyklu. W bagażu podręcznym miałam różne ważne rzeczy, w związku z tym spod klapy plecaczka dyndał mi pluszowy rudy kot, prezent od Pawła, do dziś nieodłączny w drodze jako najgenialniejsza na świecie podróżna poduszka, oraz wystawało grube i nieupychalne tomiszcze, "Harry Potter i Czara Ognia". Całe szczęście nikt nie widział tego zielonego kalejdoskopu, co się wszystkim nie wiedzieć czemu kojarzy z wibratorem, a który tkwiąc z przeproszeniem głębiej w plecaku dopełniał mojego poczucia absurdu.
Co tam.
Przeczytałam siódmy, ostatni tom i niezależnie od tego, co o nim myślę (a myślę dużo rzeczy dość brzydkich i kilka zdecydowanie pozytywnych), mam poczucie głębokiej wdzięczności. Nie chcę z tego robić jakiejś laurki, ale ludzie i okoliczności, którzy/które pojawiły się w moim życiu przy okazji zainteresowania Potterem tak wściekle dużo dla mnie znaczą, że nie mogę myśleć o tych książkach inaczej, niż jako o magii.
Nie są wcale genialne, absolutnie - czytałam już fanfikty o niebo lepsze, niż tak zwany tekst kanoniczny. Moim zdaniem są bardziej zjawiskiem kulturowym, niż literaturą, i jako takie, odegrały już i odgrywają nadal w moim życiu bardzo sympatyczną rolę.
Wiem, że się z chwili na chwilę pogrążam, ale wyznam jeszcze i to, że jako miłośniczka grubych książek też nie mogłam nie docenić tego niemal geometrycznego postępu, z jakim w pewnym momencie tłuściały kolejne tomy. Potem autorka nieco przystopowała, ale wciąż człowiek miał pewność, że dostanie do ręki wolumin odpowiednio pękaty. Wspaniale jest sięgać na półkę po kolejne tomy i czuć w ręku ten znajomy ciężar.
Cieszyły mnie zawsze najbardziej wątki poboczne i postaci spoza trójcy głównych bohaterów i zawsze miałam swoją porcję frajdy wyszukując różne drobne smaczki - nigdy ich nie zabrakło.
Nie mogę też pominąć faktu, że to właśnie Harrypottery były pierwszymi książkami, które odważyłam się przeczytać w oryginale (tłumaczenia jeszcze nie było), a potem już właściwie nic mnie nie przeraziło poza Kiplingiem :)
To wcale niemało, jak na jedną historię niezbyt inteligentnego nastolatka w wyjątkowo niewdzięcznym i hormonalnym okresie życia, prawda?
Dzięki, Harry.
*The Seven Potters to tytuł jednego z rozdziałów siódmego tomu cyklu.
3 komentarze:
taż Silene to kokietka, uj, kokietka, nie?
I zazdroszcze Ci, i nie zazdroszcze. Czekam na ostatniego Pottera, ale po polsku, bo moje czytanie w obcych jezykach stoi na tak zenujacym poziomie, ze nie bede sobie psula przyjemnosci z lektury kartkujac nerwowo slownik. Za to zamierzam powtornie przeczytac szosty tom, bo ogromnie mi sie podobal, jestem pod wrazeniem wyobrazni autorki i ładunku tresci i emocji, zawartego na kartach powiesci. Mam nadzieje, ze siodmy tom bedzie jeszcze lepszy.
Silene - poczułam się zdopingowana Twoją notką do sięgnięcia po inne książki anglojęzyczne. Na razie po raz drugi czytam siódmy tom i już wiem, że przeczytam go co najmniej po raz trzeci. W polskiej wersji nie mam tej radości z odkrywania smaczków między smaczkami i dorozumiewania zaskakujących kawałków, które wyłaniają się z dopiero co zrozumianej treści.
Pozdrawiam - Vec
Prześlij komentarz