piątek, 18 października 2013

Obudził mnie uderzeniem w usta

Kot, oczywiście.
Najwyraźniej próbował wcześniej delikatniej zwrócić moją uwagę na to, że już wstał, ale kiedy nie reagowałam, pacnął mnie łapą w ust koral. Jest to absolutnie gwarantowany sposób, żeby zostać skutecznie i nieodwracalnie obudzonym.
W ogóle to jest taki dość klasyczny przypadek młodego kota - biega, świruje, przytula się, uderza w czułe struny i obgryza ręce. Coś pośredniego między Kotem Simona a Spartą (The Mean Kitty). Bardzo sympatyczny.
Kiedy powiedziałam w pracy, że mamy kota, i że daliśmy mu na imię Toffi (co jest oczywiście aluzją do opowiadania Joan Aiken), moje koleżanki, od lat zapamiętałe kociary, spojrzały na mnie sceptycznie.
- Toffi, tak? Krótko go ma - skwitowała A.
- Spokojnie, zobaczymy jak się będzie nazywał za miesiąc - odpowiedziała U.
Na razie został Toffi, chociaż Karol w chwilach nieporozumień nazywa go Trogmortenem (a to Chrestomanci Diany Wynne Jones).
Ale co tam, i tak wszyscy wiemy, że tylko on sam zna swoje trzecie imię.

piątek, 11 października 2013

Spokój

Od lat nie napisałam żadnego wiersza. Aż do teraz, i tak mnie to zdziwiło, że aż go sobie tu wkleję. Obiektywnie biorąc, nie jest jakiś szczególnie dobry, ale i nie jakiś kompletnie zawstydzająco żałosny, więc niech sobie wisi.
___________________

Pragnąc spokoju popełniamy poważny błąd:
nie precyzujemy, ile byśmy go chcieli.
W wytchnieniu są zarodniki opuszczenia.
Dać mu tylko szansę,
a zasnuje pleśnią nasze spowolnione dni. Spokój
przedawkowany
zmienia dom w Pompeje przywalone popiołem.
Spokój każe obwąchiwać widmowe poduszki i książki w poszukiwaniu nieobecnych,
nasłuchiwać skrzypienia nieistniejących desek,
sprężyn i drzwi.

Aseptyczny wiatr,
który dawniej pachniałby i wydymał firanki,
przesuwa bezgłośny pył,
i nasze żywe, wspólne przestrzenie
można teraz dzielić na kwadraty
sznurkiem, na którym kiedyś schły koszule.

wtorek, 10 września 2013

Dziecinady

Miałam zamiar napisać "nierzadko", ale po namyśle uznałam, że to doprawdy niewystarczające. Więc: właściwie bez przerwy przekonuję się, że ten, kto nigdy nie wraca do książek dla dzieci, popełnia Bardzo Poważny Czytelniczy Błąd. Posunę swoją tezę i dalej: ten, kto nigdy nie uzupełnia swojej wiedzy o kolejne książki dla dzieci, popełnia tenże BPCB. Pozwolę sobie to wyjaśnić poniżej.
Oczywiście, nie po to człowiek uzyskuje dostęp do dorosłych części biblioteki, żeby nie rzucić się w nie radośnie i nie zgłębiać odtąd wszelkimi sposobami. Ale dzieciństwo to dzieciństwo i to, co się z niego wynosi, to jak majątek wyniesiony z pożaru: bezładne, nieoczekiwane, niedobrane, wszystko to, co nam się kiedyś wydawało przydatne. I oczywiście lektury też temu podlegają. Wykrzywia je czas i to, kim byliśmy czytając je. Nota bene, jeśli mając lat 35 coś takiego odczuwam, to jestem naprawdę niezmiernie ciekawa, jak to będzie wyglądało z dłuższej perspektywy. Jedna z nielicznych rzeczy w przyszłości, jakie wywołują we mnie prawdziwy dreszczyk antycypacji.
No ale bardzo przepraszam. "Nieznośną lekkość bytu" przeczytałam po raz pierwszy jako nastolatka i zapamiętałam z niej przede wszystkim to, że chodziło tam o to, że on ją kocha, ale nie tak, jak ona go kocha i chciałaby, żeby ją kochał, ale to, że ona go kocha, poniekąd wystarcza, i w pobocznym wątku też jakoś tak tylko na odwyrtkę, plus komunistyczne realia w wersji dla Nieświadomego Zachodu. A teraz sięgnęłam po nią znów i co chwila zatrzymywałam się, zachwycona, nad metaforyką mistrzowsko i zawrotnie balansującą po najcieńszej granicy kiczu, nad przepięknymi obrazami, nad mądrym smutkiem. I już się nie mogę doczekać, aż będę mogła przeczytać tę samą powieść za piętnaście-dwadzieścia lat.
Co roku wracam również do "Opowieści z Narnii", trochę tak, dla porządku, żeby się nie kurzyły, ale po części też dlatego, że je sobie sprawdzam. Miałam w tym czas wybitnie religijny. Miałam i okresy wkurzenia: a to samymi książkami, a to makabryczną ekranizacją*. Miałam okres fascynacji, że tak powiem, Gaimanowskim podejściem dekonstrukcyjnym. Miałam silnie badawczy (teologicznie i mitologicznie). Miałam biograficzny etap, w którym nie raz cynicznie się uśmiechnęłam nad Panalewisowymi kawałkami, w których życiorys aż grzechotał. Miałam niejeden rok prostej, nieskrępowanej radości czytania opowieści.
Mówiąc w skrócie: chętnie wracam do książek w ogóle, dziecinnych i niedziecinnych.
Książki dla dzieci mają jednak w sobie pewną szczególną cechę. I wcale nie chodzi o żadną łatwość, bo porządne książki dla dzieci bez skrępowania biorą się za najtrudniejsze tematy i wcale nie radzą sobie gorzej, niż te dorosłe. Nie, chodzi mi o to, że porządna książka dla dzieci napisana jest zazwyczaj z pewną warsztatową - nazwijmy to - rewerencją. Mam bardzo często wrażenie, że to są historie wybierane jak wisienki na konfitury, te najlepsze, najbardziej soczyste, pachnące.
Czytając powieści dla dorosłych, nawet te "z wyższej półki", modne, nawet interesujące, miewam ostatnimi laty uczucie, że jakby wszystkie są takie same. Jeszcze taka lepsza fantastyka utrzymuje moją uwagę, chociaż nie każda, ale poza tym coraz bardziej wolę literaturę faktu, a dla fabuły czytuję ambitne fanfiction. Otwieram bowiem przeciętną powieść, nie z półki z romansami, albowiem przyznam się, że przeczytałam w życiu dokładnie 8 romansów, a tam co? Aaaaaa kryzys w związku aaaaa. Aaaaaa syndrom opuszczonego gniazda (i kryzys w związku). On jedzie przed siebie. Aaa. Aaaaaaa zgorzkniały intelektualista z histeryczną żoną. Aaaaaaaaa znowu siedzą i palą nad czarną kawą fair trade na Kazimierzu aaaaaa ratunku. Aaaaaa. Aaaaa i jeszcze silne niezależne kobiety, przypadkiem singielki, ostatecznie wyzwalające się prize wives. Aaaaa. I wszyscy tak samo. Więc mnie się już odechciewa szukać, szczerze mówiąc. Zresztą, co za walnięty świat, w którym Perez-Reverte jest zaliczany do klasy B, a o Żulczyku, naprawdę, licealistki piszą per "Mistrz"?
Do poszukiwań w literaturze dziecięcej mam motywację wynikającą z czegoś więcej, niż własnej przyjemności: ostatecznie muszę czytać dzieciom coś sensownego (i podsuwać do samodzielnej lektury). Może dlatego idzie mi to jakoś sprawniej - ale i tak uważam, że dla dzieci wciąż ludzie piszą jakby lepiej i staranniej. Nawet jak widzę tę warstwę ostatniej książeczkowej mierzwy dla dziatek, to mam wrażenie, że jest ona ostatnimi laty jakby lepszej jakości mierzwą, niż to bywało.
Więc znajduje człowiek różne przyjemności, to w klasyce, to w nowościach, i odzyskuje wiarę w literaturę. A potem, tak wzmocniony, może już chwycić grabie i rozgarniać literaturę dorosłą w nadziei, że coś wygrabi.
______________________________________________________________

*Różne rzeczy mogłabym im wybaczyć, ale nie tych dwóch: luźnych, pseudopsychologicznych interpretacji i brutalnego pokancerowania mi postaci Piotra (nie dość, że blondynek, to jeszcze jakiś taki narwany).

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Bye, bye na peronie

Zupełnie się nie umiem rozstawać.
Rzecz w tym, że jako rodzina rozstajemy się bardzo rzadko. Dobre czasy, złe czasy - jakoś się przez nie przetaczamy razem. Spędzamy z dziećmi tyle czasu, ile się da. Co zostanie, staramy się spędzać we dwoje. Cały czas towarzyszy nam myśl o jakże banalnej ulotności chwil i coraz to któreś z nas, ja lub Mąż, zerkamy na to drugie znacząco, żeby to drugie zauważyło, przytrzymało, póki dzieci chcą się przytulać, póki nam chce się całować w drzwiach, póki dom zaludniają zaprzyjaźnione duchy, podpowiadamy sobie, łapiemy te chwile.
Jedziemy samochodem i Paweł ręką, którą właśnie zdjął z drążka biegów, smyra mnie w kolano. Kuba podbiega i przytula się do mnie, nosem w brzuch. Szczęśliwy jak prosię w błocie Karol prowadzi przez chwilę sam motorówkę. Kroję pomidory na sałatkę, pomidory pachną, znad nich wyglądają śliczne czcionki w czytanej właśnie książce.
I jeśli się da, to bardzo chętnie przebywamy razem.
I pewnie dlatego tak beznadziejnie mi wychodzi rozstawanie się.
Kiedy jechaliśmy na Bardzo Fajne Wakacje z moją Siostrą, to aż mi głupio było, bo z racji Szwagra zawodu moja Siostra go żegna co chwila i co chwila wita, a ja oczywiście nie mogłam przeboleć, że pozostawiamy Pawła samego. Łyso mi było kompletnie, bo chociaż wakacje były naprawdę bardzo, bardzo miłe, a towarzystwo mojej Siostry sprawia mi nieodmienną przyjemność i radość, to jednak wciąż mnie uwierał ten brak przy boku. A wczoraj znowuż, pozostawiając moich mężczyzn w Szczecinie, nie mogłam się zabrać za wsiadanie do pociągu i coraz gorzej się rozklejałam, a przecież nie mogłam się tak zachowywać przy dzieciach, więc kiedy w końcu zostali we trzech na peronie, machając do mnie i rysując w powietrzu serca, mnie znowu zupełnie rozebrało. Bez-na-dziej-nie.
Przecież to nie są żadne rozstania dramatyczne. Nie porzucamy się. Nie umieramy na razie. Nie kłócimy się. Paweł tylko został, żeby zrobić malowanie. Ja wróciłam, bo urlop już za mną.
I tak nie każdy by pewnie jechał z Wieliczki do Szczecina na niecały weekend (w nocy z piątku na sobotę w aucie, kolejnej nocy- kątem w bagażniku, trzeciej nocy - na siedząco w pociągu, w poniedziałek o czwartej rano w Krakowie, o szóstej w pracy).
A i tak uważam, że jak na różne znane mi aberracje ta przynajmniej wynika z dobrych uczuć i przywiązania, i miłości. No to niech już będzie.
Wracajcie bezpiecznie, moi mili.

piątek, 14 czerwca 2013

Awanturę robię

Życie galopuje, a ja się staram nie spaść, ale codzienne wstawanie o 5.30 jest jednak zupełnie, zupełnie nie dla mnie. Cóż - będzie lepiej, zapewne.
MUSZĘ jednak napisać o czymś, co mnie doprowadza do wściekłości. Prawdopodobnie będzie strasznie na szybko, ale ja to kiedyś poprawię, żeby było składniej, na razie się muszę wywrzeszczeć. Dziękuję bardzo.
Doprowadza mnie do wściekłości (co gorsza: bezsilnej) absolutnie i jawnie bezczelna nagonka na rodziców "szkołosceptycznych". Nie chodzi o to, że ktoś nie może mieć innego zdania w sprawie sześciolatków w szkołach - jest oczywiste, że dla niektórych sześciolatek w szkole to absolutny szczyt osiągnięć polskiej edukacji i ludzie ci mają absolutne prawo do posiadania i wyrażania swojej opinii. Co mnie rozjusza, to fakt, że obrońcy sześciolatkoszkolenia nie odnoszą się ani trochę do faktycznych opinii swoich oponentów, tylko odpowiadają na to, co im się wydaje, że usłyszeli.
Najczęściej zauważone przeze mnie wypowiedzi entuzjastów są, z grubsza, takie:
- sześciolatek nie jest głupi, więc można spokojnie posłać go do szkoły;
- rodzice, którzy nie chcą posłać dziecka do szkoły, motywują to tym, że chcą dzieciom przedłużać dzieciństwo, tym samym niepotrzebnie je infantylizując;
- w przedszkolu dziecko się nie rozwija (tego w ogóle nie komentuję, bo to ciężka obraza wobec bardzo przyzwoitego systemu edukacyjnego, może jedynego w Polsce, który ma ręce i nogi)
- ergo opór przeciwko reformie spowodowany jest strachem i niedoinformowaniem, a także niewiarą w możliwości dzieci;
- przy okazji, opór przeciwko reformie jest nacechowany politycznie (wywodzi się z PiS).
Są to odpowiedzi na nieprawdziwe argumenty. A jeśli prawdziwe, to raczej marginalne.
Moje dzieci nie są geniuszami stulecia, nie: są inteligentnymi i ciekawymi świata jednostkami ludzkimi. Są samodzielni, społecznie przystosowani, mają wiele umiejętności. Ale nie posłałabym ich do szkoły jako sześciolatków. Właśnie dlatego, że są tacy świetni, nie dlatego, że w nich nie wierzę.
Uważam bowiem, że szkoła (nie "zła szkoła" - każda szkoła) jest NIEDOBRYM miejscem dla inteligentnego i ciekawego świata dziecka. Uważam, że żadna instytucja nie jest dobrym miejscem dla intelektualnego rozwoju jednostki, ale przedszkole jest środowiskiem mniej szkodliwym, nie następuje w nim bowiem przedwczesna, otępiająca i niepotrzebna systematyzacja i szufladkowanie wiedzy (a przynajmniej nie na taką skalę, jak w szkole). Uważam, że tak, jak nie daje się dziecku butli coli i hamburgera, tak nie daje się go faszerować byle czym w szkole.
Mój starszy syn kończy pierwszą klasę. Z informacji, jakie mam od nauczycieli - powinien ją skończyć jako wzorowy uczeń, co akurat w naszej szkole nie jest takie całkiem oczywiste. Byłabym z niego bardzo dumna - gdyby, cholera, było z czego!
Albo inaczej: jestem dumna, ale to, że mogę być dumna, zawdzięczam temu, że dziecko moje chodzi do szkoły muzycznej. Gdzie zdobywa nową wiedzę? Na przedmiotach muzycznych. Gdzie wymaga się od niego czegoś, czego wcześniej nie umiał? Na przedmiotach muzycznych. Gdzie musi się trochę pomęczyć, gdzie w ogóle dochodzi do jakiejś intelektualnej stymulacji? Na przedmiotach muzycznych. Musi ćwiczyć, poznawać nowe znaki, systemy pojęć, poruszać się w nowym świecie. Ktoś czegoś od niego wymaga! Boże, jak dobrze!
Ma świetną nauczycielkę fortepianu. Ja, która miałam przez wiele lat z tym same kłopoty, umiem to docenić: pani profesor jest mądra, sympatyczna, umie przycisnąć, umie poluzować, komunikacja z rodzicami rewelacyjna, dopuszcza inicjatywę - świetnie się pracuje. I trzeba pracować! O szczęście, o cudzie!
Bo jeśli chodzi o przedmioty ogólne, nauczycielka - miła i życzliwa osoba - nie ma wielkiego pola do popisu. Program jest, mówiąc delikatnie, nieciekawy. Widziałam Karola może dwa, trzy razy naprawdę nakręconego tym, co się wydarzyło w szkole, i za każdym razem były to zabawy językowe, i to raczej mało skomplikowane w porównaniu z tymi, którymi się zajmujemy w samochodzie czy tramwaju.
W ogóle rzeczy, którymi się Karol interesuje, a te, które przerabia w szkole są z zupełnie innej bajki. W domu omawiamy wstęgę Mobiusa, a w szkole dodają w obrębie dwudziestu. W domu mówimy o prędkości światła i obwodach elektrycznych, a w szkole szeregują baloniki od największego do najmniejszego i koraliki wedle ilości w poszczególnych kolorach. W domu dyskutujemy nad zagadnieniami etycznymi i teologicznymi, a w szkole kolorują stópki na drodze do Jezusa. I naprawdę - przysięgam - moje. dzieci. nie. mają. jakichś. ultraniezwykłych. umiejętności. Mam kontakt z rozmaitymi dziećmi w podobnym wieku i mogę się oflagować hasłem, że wystarczy odrobina zainteresowania i można z nimi rozmawiać absolutnie o wszystkim, od feromonów przez historię sztuki i etymologię po odkrycia geograficzne.
Więc nie moje dziecko nie nadaje się do szkoły. Szkoła nie nadaje się dla mojego dziecka.
Nie "nie mam zaufania do mojego dziecka". Nie mam zaufania do szkoły.
Nie chodzi o niskie krzesełka. Chodzi o niski poziom.
Nie "boję się, że sobie nie poradzi w szkole". Boję się, że za dobrze sobie poradzi, zasymiluje się, wyrówna w dół.
A że moje dziecko nie jest żadnym dziwolągiem, to można całkiem bezpiecznie założyć, że na większość dzieci szkoła podziała raczej otępiająco. Trzeba włożyć ogromny wysiłek w to, żeby zminimalizować ten efekt. Ze starszym dzieckiem przychodzi to łatwiej! Gdybym miała taką możliwość, z chęcią uczyłabym moje dzieci w domu - ale niestety nie bardzo mam. Wybraliśmy więc szkołę muzyczną i było to bardzo dobre (dla Karola) rozwiązanie. Dla Karola - siedmiolatka. Rok to bardzo wiele i warto o ten rok walczyć.
Kuba w przyszłym roku szkolnym będzie jeszcze w przedszkolu. To dobre przedszkole i bardzo je sobie chwalimy. Ale widzę też, że Kuba absolutnie nie zyskałby na pójściu do szkoły. Nie byłoby w tym dla niego żadnej wartości dodanej! Musiałby się skupić na głupotach, a tymczasem można z nim jeszcze niejedno zrobić. A przecież o to chodzi, prawda? O zysk dla dziecka. O jego dobro, nie o naszą wygodę.
Gdybym chciała być niemiła, mogłabym powiedzieć, że ten, kto wciska sześciolatka do szkoły, to właśnie ten rodzic, któremu na dziecku nie zależy - woli, żeby wlazło w maszynę i niech się mieli. Ale to bardzo niesprawiedliwa ocena, bo przypuszczam, że istnieje wielu rodziców, których poglądy, możliwości, wiedza itepe lepiej współgrają z edukacją szkolną sześciolatków. Nie śmiałabym im zabronić podejmowania decyzji. Powinni móc zrobić to, co uważają za najlepsze dla swoich dzieci (nawet, jeśli osobiście uważam to za bardzo smutne).
Dlaczego więc moje decyzje są wyśmiewane, a przede wszystkim - dlaczego moje motywy są wypaczane i zakłamywane? I wreszcie - dlaczego ktoś uważa, że powinien mnie uszczęśliwiać na siłę?
Na koniec chciałabym odnieść się do kwestii upolitycznienia tej całej sprawy, bo tu mnie dopiero krew zalewa. Jestem gwałtownie przeciwna upolitycznianiu czegokolwiek i przeciwna dalszemu rozwojowi polskiego życia politycznego. Uważam, że absolutnie wszyscy politycy w Polsce powinni mieć służbowe pingwiny z Madagaskaru, żeby ich waliły płetwą jak powiedzą coś głupiego. Ale by plaskało...
Jestem osobą rozczarowaną polityką w sposób, który dziesięć lat temu wydawałby mi się niepatriotyczny. Oburza mnie więc niesłychanie robienie z kwestii sześciolatków gry partyjnej (a wszyscy to oczywiście robią; za duża jest awantura, żeby się nie znaleźli tacy, co na złość babci odmrożą sobie uszy).
Ten, kto to robi, zasługuje moim zdaniem na to, żeby jej/mu wyrosły paskudne czyraki w pachwinach, żeby życie seksualne runęło po równi pochyłej w przepaść, żeby wypadły mu/jej brwi i żeby mu/jej naliczyli zaległe karne odsetki za dziesięć lat. Także, żeby jej/mu poszły dwie opony, żelazko wypaliło dziurę w najlepszej bluzce, zwiędły ulubione paprotki, jogurt wylał się do aktówki, komórka wpadła do ubikacji, córka poślubiła tego, kogo on/ona z racji przekonań politycznych najbardziej nienawidzi, nowe buty zafarbowały stopy, nasilił się celulit, rowerzysta urwał lusterko, kot nasikał do pantofli, spalił się czajnik, członkowie rodziny rozwiązali mu/jej najlepsze sudoku w toalecie, na schodach wysypały się śmieci, klucze zostały w taksówce, trafił na najbardziej nieprzejednanego szeryfa w drogówce, bilet na samolot źle się wydrukował i przewoźnik naliczył dodatkową opłatę, podali kawę zamiast herbatę, tort poszedł w biodra, za krótka była kołdra, żeby mu/jej w chwili uniesienia wyrwało się straszne beknięcie, uffff - i żeby nowy dezodorant okazał się dramatycznie nieskuteczny w najmniej odpowiednim momencie.

EDIT: Wojtek podesłał mi komentarz, który nie wiem czemu się nie wyświetla, ale treści był następującej:
No ale chwila. Skoro narzekasz że robią w szkole rzeczy które Karol już dawno intelektualnie przerasta to może jednak faktycznie posłanie go tam wcześniej albo posłanie w tym samym czasie ale za to od razu do drugiej klasy to dobry pomysł? Coś mi tu się ta teoria nie klei...
Bardzo się cieszę z tego komentarza, bo jest on dokładnie okazją do powiedzenia, że nie, nie zgadzam się, że się nie klei.
Rozważaliśmy taką możliwość, żeby Karola wysłać do drugiej klasy - ale to też nie jest dobry pomysł, bo program drugiej klasy też jest schematyczny, nudny, uproszczony i zniechęcający do myślenia. I trzeciej, i czwartej, i każdej następnej :) Po prostu model edukacji, który mamy, powoduje, że myślące dziecko sporo WKŁADA w naukę, ale niewiele z niej WYNOSI. W przeciwieństwie do przedszkola, gdzie system działa o wiele bardziej pośrednio i indywidualnie, w sposób rozproszony i otwarty. Nie można całkiem uniknąć posłania dziecka w edukację szkolną, ale można tego przynajmniej nie przyspieszać.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Metafora ściga mnie

Idąc do ślubu miałam w garści dwie solidne łodygi białego amarylisu, spętane strzępem tego, co miałam zamiast welonu. Niestety, niewspółpracujące ze mną ideowo otoczenie nie pochwalało mojej koncepcji, żeby w jedną taką łodygę wsunąć sztylet.

Tak ze dwa lata temu dostałam od sąsiadki amarylis w doniczce; rozsadzała swoje cebule i nie miała pewności, jaki mi się dostał.
Przedwczoraj, na tydzień przed dziesiątą rocznicą naszego ślubu, rozkwitł przepięknie dwoma czerrrrrrwonymi kwiatami. Nie sposób się opędzić od metafor! Patrzyłam pod światło; niestety - mimo najczulszych słów skierowanych do cebul, w łodydze nadal nie ma sztyletu. Jak kto jest beznadziejnie łagodny, to nawet przyroda z nim nie współpracuje.

A tak poza tym - ha, dziesięć lat. Kto by się spodziewał.

niedziela, 24 lutego 2013

Historyjka bagatelka

Dzieci leżały już w łóżkach, a ja wracałam z łazienki, gotowa zacząć lekturę wieczorną. Usłyszałam jakiś kwik, kotłowanie się kołder, a następnie szaleńczo podekscytowany głos młodszego synka:
- Idzie mama! Co robimy?!
Na co Karol, flegmatycznie:
- Nic. Jest przyzwyczajona.

niedziela, 17 lutego 2013

Straszne kłótnie

Tak się zastanawiam, jak właściwie świadczy o nas to, że kiedy zaczynamy ożywioną dyskusję czy też spór, przypada nam zwykle do kolan jakieś dziecię i łzawym okiem patrząc na nas błaga, żebyśmy się nie kłócili.
Należy zaznaczyć, że żadne z nas nie ma zwyczaju podnosić głosu w dyskusji, często używamy żartów i zawsze staramy się zakończyć na konsensusie albo przynajmniej kompromisie. Zwykle trzymamy się też dość rygorystycznie zasady, żeby w razie poważniejszej różnicy zdań dbać, by nie iść spać w gniewie.
Ogólnie uważam, że nieźle nam wychodzi, bo już na starcie znajomości różniliśmy się bardzo bardzo w wielu sprawach, a z biegiem lat oczywiście nie ma sposobu na uniknięcie spraw do przedyskutowania; ja mam też typowo kobiecą tendencję do namolnego drążenia tematów, a mój mąż - do dramatycznego przerywania rozmowy na zasadzie "widzę, że się teraz nie dogadamy". Jednak oboje się raczej pilnujemy i naprawdę przez te prawie już dziesięć lat małżeństwa nie zdarzyła nam się ani jedna klasyczna awantura, a już na pewno - nic gwałtownego przy małoletnich świadkach. A jednak małoletni świadkowie reagują. I to łzawym okiem!
Na ogół jestem raczej dumna z tej ich reakcji, bo świadczy ona o tym, że generalnie żyjemy w domu zgodnie ("Miłość i zgoda domu ozdoba"), ale też lekko mnie martwi, że niewinną różnicę zdań traktują tak nerwowo - ostatecznie zawsze mi zależało, żeby różnicami między ludźmi raczej się cieszyli i uważali je za wzbogacające.
Uspokaja mnie myśl, że i ja nigdy nie widziałam takiego czegoś, jak awantura pomiędzy moimi Rodzicami i jak widać - nie zaszkodził mi jakoś ten brak :)

piątek, 25 stycznia 2013

Śpisz?...

Śpią sobie - wszyscy trzej. Mogę na nich popatrzeć i uśmiecham się, bo bardzo lubię patrzeć na śpiących ludzi. Jak dobrze.
Tak - rzecz w tym, że te obrazy- spokojne, czułe, dobre - zawsze mi się wydają boleśnie, przeraźliwie kruche i łatwe do zniszczenia. I zawsze, kiedy odczuwam miłość i czułość, to czuję też szarpnięcie w sercu: ile jeszcze? Kiedy ostatni raz?
Jesteście sobie, Wy wszyscy, których kocham, zawieszeni w śnieżnej nocy, śpiący (może poza moim bratem, ale pozwolę sobie na uogólnienie). I ciekawa jestem, czy zauważyliście, jak bardzo się staram, by rozmowy z Wami nadziewać mniej lub bardziej zawoalowaną deklaracją, że Was kocham. Nawet mi to nie zawsze wychodzi do rzeczy. A nawet mi się zdarza, że szturchnę jeszcze zasypiającego męża, żeby mu powiedzieć "kocham Cię", i przyznam z pokorą, że może to być nieziemsko wkurzające. Znaczy prawie na pewno jest, jak się tak zastanowię. Jak i moje niezręczne próby wplecenia jakoś tego w normalne konwersacje telefoniczne lub via komunikatory internetowe. Ale bardzo mi przykro - nie mam najmniejszego zamiaru przestać, niezależnie od tego, jak byście nie byli zakłopotani.
To dlatego, że tak strasznie chcę mieć pewność, że gdyby nawet przyszło dzikie tsunami, walnął meteoryt, otworzyła się selekcja do gazu w Dolinie Jozafata, zgasłoby słońce albo wszystkich nas zabiłaby tajemnicza choroba przesyłana przez e-mail, Wy i tak mielibyście możliwie aktualną deklarację miłości z mojej strony.


...Śpisz? Kocham Cię.

wtorek, 22 stycznia 2013

Przekora

Byłam w zasadzie wychowywana w szacunku dla ładu, przedsiębiorczości, pracy, prawa, religii i zasad - konserwatywne wychowanie krakowskiego domu. I nie zgłaszam jakichś szczególnych zastrzeżeń. Ale oczywiście nie ma tak, żeby coś było bez pęknięcia - całe szczęście, bo nie ma nic bardziej upiornego niż idealni ludzie i w ogóle wcielone ideały. A zasadniczym pęknięciem w budowli mojego charakteru jest przekora.
Nie wiem, czy to dlatego, że jestem z natury buntownicza (swoją drogą - to bardzo smutne, bo w dorosłym życiu, mimo poglądów anarchistycznych i kilku w sumie raczej drobnych spraw typu dokumenty jestem raczej konwencjonalna i ugodowa, co oznacza pegaza z urżniętymi lotkami, ale to już zupełnie inna sprawa). A może dlatego, że moi Rodzice, emanujący tym statecznym wdziękiem jak normalnie małżeństwo Arnolfinich, tak naprawdę od czasu do czasu też lubią sobie wierzgnąć anarchistycznie i mnie się to przesączyło w kształtowanie osobowości. A może to zupełnie po prostu jedyny dla mnie możliwy przejaw patriotyzmu - bo w końcu przekora jest superpolską cechą. A może to wszystko naraz. W każdym razie jestem przekorna.
Ma to wiele konsekwencji, ale w tej chwili myślę sobie, że najzabawniejszą z nich jest moje podejście do reklamy.
Otóż nienawidzę reklamy nienawiścią wielką i namiętną. Była, na przykład, w Krakowie, bardzo zabawna akcja - ktoś przyklejał po mieście marchewki z przymocowanym kompasem, co razem wyglądało zupełnie jak pakiet dynamitu z zegarowym zapalnikiem. I byłam oczarowana tym uroczym, absurdalnym pomysłem, dopóki mój Brat nie poinformował mnie, że akcja była poniekąd marketingowym chwytem, chociaż nie pamiętam już do czego i po co. Rety! Entuzjazm z miejsca spadł mi gdzieś na dno Rowu Mariańskiego.
Mam też tak, że się dość poważnie pilnuję, żeby NIE kupować tego, co jest najintensywniej reklamowane. Przynajmniej w danym momencie. Bo gdybym miała pilnować tego rygorystycznie w każdym czasie, musiałabym złamać kolejny swój nawyk - nieczytania i niezapamiętywania, czego ode mnie chcieli na plakatach czy innych tam. Wymaga to dyscypliny i/lub roztargnienia, ale jako osoba z natury roztargniona, a z konieczności całkiem zdyscyplinowana jakoś sobie daję radę.
W internecie robię co mogę - adblock, ghostery i w ogóle. Nawyk nieczytania linków od google też się da wyrobić - zapewniam.
Oczywiście, że to nie zawsze działa. Wirusowa natura reklamy, jej wszechobecność, wścibstwo, bezczelność i nietrzymanie się żadnych zasad z miejsca stawiają mnie na gorszej pozycji i obrona zawsze musi być niepełna.
I zdaję sobie sprawę, że to jest raczej śmieszne i być może gówniarskie, a na pewno to donkiszoteria kompletna. Ale myślę też, że wolno mi, i chciałabym zobaczyć kogoś, kto mi zabroni (Nb.)
Tak sobie myślę przy tym: co komu przeszkadza przekora? Dlaczego tak drażni? Przecież nikomu krzywdy nie robię, ani nikomu nie każę się zachowywać tak samo (czego o bardzo, bardzo wielu ludziach i instytucjach nie można powiedzieć). Przecież nie zmienię tym nawet tego świata. Nawet mojej ulicy nie zmienię. Najwyżej moją lodówkę. A zaznaczyć należy, że moja wiara w jednostkowe możliwości zmieniania świata w obecnej chwili praktycznie nie istnieje, więc robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Po to, żeby mieć w głowie ten kawałek, w którym jednak potrafię powiedzieć NIE NIE i NIE.
Bo to jest pierwsze słowo, które nauczyłam się mówić i nadal uważam, że najważniejsze ze wszystkich, jakie w ogóle wymyśliła ludzka inteligencja. I prawo do odmowy udziału jest jedynym realnym prawem pojedynczego człowieka, tym, którego nigdy nie powinien się wyzbywać - oczywiście, będąc gotów na poniesienie konsekwencji.
W tym sensie przekora robi się nagle bardzo ideologiczna i wzniosła.
Zabawne.