Otóż wśród moich zalet istnieje budząca grozę luka :).
Nie mam mianowicie żadnego szacunku wobec dokumentów.
To znaczy, bardzo lubię stare akty urodzenia, świadectwa maturalne pradziadków, dawne spisy lokatorów, listy. Ale nie mam żadnego nabożeństwa do tak zwanych dokumentów urzędowych.
Książeczkę ubezpieczeniową zalałam herbatą, no, ale wciąż się coś jeszcze da doczytać.
Mój pierwszy dowód osobisty, zamiast żebym go traktowała jakoś przyzwoicie, został wyprany w pralce rok po odbiorze, a była to książeczka jeszcze, i nawet mi w głowie nie postało, żeby go wymieniać z tej błahej przyczyny, że mu wszystko fruwa.
Umowy o pracę przed wiecznym zapomnieniem w książeczce o misiach ocalił, patrząc na mnie surowo, mąż, i schował do swoich segregatorów.
Zwolnienia lekarskie i inne papiery, które muszę koniecznie gdzieś jeszcze donieść, nadludzkim wysiłkiem muszę chronić w aktualnie noszonej w torebce książce, i nieraz już musiałam odtwarzać listę ostatnio przeczytanych lektur, żeby dojść do tego, gdzie co jest. Ochrona ta pozwala zresztą tylko na ich niezgubienie, bo i tak dziwnym trafem wyglądają zwykle jak krowie z gardła wyciągnięte, ale to nie jest moja wina, że formaty książek rzadko się nadają do ochrony złożonych druków ZLA i kartek A4.
Dowód, paszport i kartę do bankomatu zapodziewam średnio raz w tygodniu.
Na wyciągach bankowych i rachunkach, no niestety, albo ja, albo Karol coś rysujemy.
Pisma, na których jest napisane, że ktoś czegoś chce ode mnie w terminie siedmiu dni, właściwie stoją na z góry przegranej pozycji. Nota bene, przekroczyłam już tych terminów w życiu około miliona i jeszcze ani razu nie miałam najmniejszych nieprzyjemności, co powinno raz na zawsze wyjaśnić ludzkości, na ile poważne są te wszystkie pogróżki.
Nie dla mnie teczki i segregatory - prędzej czy później lądują w nich także przepisy, Jolki, rysuneczki, bardzo ważne karteczki oraz rachunki z zakupów, które z jakiegoś tajemniczego powodu chyba są ważne, a przynajmniej były.
Bardzo za to lubię wyrzucać papierzyska co jakiś czas i mam wielką frajdę obserwując, jak się fajowo przedatowały.
Mój mąż, człowiek poważny i solidny, jest tą postawą bardzo zgorszony. Nie dlatego (jak początkowo podejrzewałam), żeby żywił w ogóle szacunek jakiś szczególny do dokumentów, ale dlatego, że to niepraktyczne. Ach, a dla mnie to wszystko jest podstawowym warunkiem psychicznej higieny. Wszystko to kiedyś się spali albo zostanie wykasowane. Wszystko zniknie, nawet najbardziej butne i zawracające ludziom tyłek urzędy i banki upadną. Zanim to się stanie, w dodatku, nastąpi jeszcze sprzężenie zwrotne, czyli prawdopodobnie umrą ludzie, których te dokumenty dotyczyły, i może tak być, że jedyną po mnie pamiątką będzie zapis w księdze wieczystej tudzież spis wysłanych upomnień w sprawie odbioru czegośtam. Nie jest to śmieszne? Nie jest - absurdalne? Nie zasługuje aby na dziki rechot?
Nie widzę różnicy w prestiżu pomiędzy dokumentem ze starostwa w Wieliczce a moim szkicownikiem - w obu na czystych kartkach jakaś osoba pobazgrała sobie, co jej do głowy aktualnie strzeliło. Jedyną różnicą jest to, że za byle papierkiem z gazowni mój mąż na urlopie wystawać musiał pół dnia, zamiast żebyśmy pobyli razem. Ta i tylko ta okoliczność sprawia, że traktuję dokumenty w ogóle inaczej, niż inną celulozę.
Zdecydowanie gorzej je traktuję.
Mam przez to uczucie tak przyjemne, jakbym jakiegoś natręta lub bandytę przyjęła klęczącego z jęzorem na mojej wycieraczce, a na do widzenia kazała mu wytrzepać po sobie schody.
1 komentarz:
moja krew!
Prześlij komentarz