Stoją sobie słoje i słoiki dziesiątkami w naszej piwnicy: konfitury brzoskwiniowe, soki wiśniowe i malinowe, leczo, papryka, pomidory wedle fantastycznie prostego przepisu Sabiny Sąsiadki, ogórki konserwowe, grzybki, cukinia. Zamrażarka precyzyjnie zapełniona do ostatnich centymetrów sześciennych: tąż cukinią, bobem, malinami, truskawkami, grzybami, fasolką, brokułami i jeżynami. Nalewkowe butle szklą się ślicznymi kolorami na parapecie. A ja sieję ozime szpinaki i portulaki.
W efekcie, oczywiście, chodzę od tygodnia spać o godzinie drugiej, a że dzieciątka jakoś nie chcą zacząć później wstawać, więc podpieram powieki kołkami i snuję się w stronę obowiązków na ostatnich nogach. Mąż mój porzucił męskie zajęcia typu tynkowanie, drzewa rżnięcie i układanie płytek i też przykłada się do zbożnego dzieła, które nam pozwoli zimą nie lękać się moich nieco pomniejszonych zarobków i widm kryzysu. Jak człowiek sobie pomyśli, że kupiona mrożonka na zupę jest ze cztery razy droższa, niż własnoręcznie przygotowana, to zaraz mu się zachciewa zakasywać rękawy. Nie mówiąc o przyjemności zjedzenia sobie w lutym makaronu z bobem i pomidorami. Mamy też zamiar robić dużo świeżych soków owocowych i warzywnych (seler! mniam!).
To chyba znaczy, że kończy się lato.
Bardzo mnie to cieszy - wulgarne ramiączka lata zastąpione zostaną przez miękkie kaszmiry jesieni, że się tak wyrażę. Kawa zacznie pachnieć mocniej, niebo zyska na przestrzeni i przejrzystości, opadnie kurz, a krajobrazy zamiast farb plakatowych będą wymagały akwareli i japońskich tuszów. Ach, jej.
Jesienią te skrzydełka swędzą nad łopatkami. I jarzębiny zapalają czerwone lampki. I już sama nie wiem, jak powstrzymać napady dzikiej elokwencji, kiedy zaczynam myśleć o jesieni.
Jesienią czuję się chwilami tak, jakbym była Olgą osobno, jeśli to w miarę zrozumiałe. To znaczy nie Bibliotekarką Olgą, nie Mamą Olgą, nie Grubą Olgą, nie Olgą Jowialną, nie Olgą Nieśmiałą, tylko jakbym właściwie znikła i była tym, co obserwuję i co odbieram. Wiem, że to brzmi trochę zwariowanie, ale kiedy się tak otrząsnę dobrze, to właśnie w ten sposób myślę o najbardziej swoim, wewnętrznym ja: istocie bez istoty, całej będącej, powiedzmy, procesem twórczym, odbierającej bodźce i w całości się spalającej na ich przetwarzanie.
No, tak mi jesień robi.
7 komentarzy:
Co za kompozycja! Na początku proza (nie szkodzi, że życia), potem poezja. Szkoda że pod koniec autorka znika.
Ojciec
Cieszę się, że nareszcie dałaś jakiś znak życia, bo - jak wiesz - naprawdę martwiło mnie to Twoje zniknięcie.
A Twoje zachwyty nad jesienią podzielam w 100 proc. W ogóle wrzesień jest dla mnie miesiącem szczególnym. I nawet nie przeszkadza mi, że wtedy staję się starsza o cały rok. :)
co ta jesień jej zadała! urodziła się w lutym, pomysł na Olgę więc powstał na przełomie kwietnia i maja, no co z tą jesienią /no ja mam podobnie, wyjąwszy przetwory/...
Tak ładnie piszecie o jesieni, Ty i Twoja Mama, że uległabym czarowi dokumentnie, gdybym już nie czuła skurczów żołądka na myśl o burościach, szarościach, depresjach, niedoborach światła, listopadowej brei, małych płuckach rozrywanych nocnym kaszlem, zawiesistych zupach w nieokreślonym kolorze, pięciu warstwach odzieży, czapkach niweczącyh pracowity kwadrans przed łazienkowym lustrem...
Zakończe już tę wyliczankę, ale nie mogłam się powstrzymać. Od września żyję tylko nadzieją na lato.
Oj dokładnie tak samo odczuwam jesień, Olgo! Jest w niej majestat i szaleństwo (palety, ale jest) oraz obfitość.
Chuda, niedobór światła uzupełniony świeczkami może całkowicie zmienić pogląd na wstępnie ponury wieczór, a miękka szarość ułatwi przytulenie się razem i wysłuchania historyjek o pięknym i dzielnym królewiczu który ratuje swego brata i/lub piękną księżniczkę z rąk strasznego lorda Wrogusa! :-)
Lato jest takie pospolite.
Ale cieplutkie jest!
Jak pomyślę jesień, to zaraz za nią widzę czające się małe kuleczki śniegu tylko patrzące jak by tu przymarznąć do krawędzi rękawiczek czy wedrzeć się do wnętrza cholewek bucików mych dzieciąt... Brrr...
Prześlij komentarz