poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Bye, bye na peronie

Zupełnie się nie umiem rozstawać.
Rzecz w tym, że jako rodzina rozstajemy się bardzo rzadko. Dobre czasy, złe czasy - jakoś się przez nie przetaczamy razem. Spędzamy z dziećmi tyle czasu, ile się da. Co zostanie, staramy się spędzać we dwoje. Cały czas towarzyszy nam myśl o jakże banalnej ulotności chwil i coraz to któreś z nas, ja lub Mąż, zerkamy na to drugie znacząco, żeby to drugie zauważyło, przytrzymało, póki dzieci chcą się przytulać, póki nam chce się całować w drzwiach, póki dom zaludniają zaprzyjaźnione duchy, podpowiadamy sobie, łapiemy te chwile.
Jedziemy samochodem i Paweł ręką, którą właśnie zdjął z drążka biegów, smyra mnie w kolano. Kuba podbiega i przytula się do mnie, nosem w brzuch. Szczęśliwy jak prosię w błocie Karol prowadzi przez chwilę sam motorówkę. Kroję pomidory na sałatkę, pomidory pachną, znad nich wyglądają śliczne czcionki w czytanej właśnie książce.
I jeśli się da, to bardzo chętnie przebywamy razem.
I pewnie dlatego tak beznadziejnie mi wychodzi rozstawanie się.
Kiedy jechaliśmy na Bardzo Fajne Wakacje z moją Siostrą, to aż mi głupio było, bo z racji Szwagra zawodu moja Siostra go żegna co chwila i co chwila wita, a ja oczywiście nie mogłam przeboleć, że pozostawiamy Pawła samego. Łyso mi było kompletnie, bo chociaż wakacje były naprawdę bardzo, bardzo miłe, a towarzystwo mojej Siostry sprawia mi nieodmienną przyjemność i radość, to jednak wciąż mnie uwierał ten brak przy boku. A wczoraj znowuż, pozostawiając moich mężczyzn w Szczecinie, nie mogłam się zabrać za wsiadanie do pociągu i coraz gorzej się rozklejałam, a przecież nie mogłam się tak zachowywać przy dzieciach, więc kiedy w końcu zostali we trzech na peronie, machając do mnie i rysując w powietrzu serca, mnie znowu zupełnie rozebrało. Bez-na-dziej-nie.
Przecież to nie są żadne rozstania dramatyczne. Nie porzucamy się. Nie umieramy na razie. Nie kłócimy się. Paweł tylko został, żeby zrobić malowanie. Ja wróciłam, bo urlop już za mną.
I tak nie każdy by pewnie jechał z Wieliczki do Szczecina na niecały weekend (w nocy z piątku na sobotę w aucie, kolejnej nocy- kątem w bagażniku, trzeciej nocy - na siedząco w pociągu, w poniedziałek o czwartej rano w Krakowie, o szóstej w pracy).
A i tak uważam, że jak na różne znane mi aberracje ta przynajmniej wynika z dobrych uczuć i przywiązania, i miłości. No to niech już będzie.
Wracajcie bezpiecznie, moi mili.

1 komentarz:

narzeczona-lukego2 pisze...

Ha, ha.... zawsze ze zdziwieniem czytam, że ktoś zawitał do Szczecina.
Taki koniec świata.
Pozdrawiam
szczecinianka