wtorek, 8 kwietnia 2008

Metafizyczny tort

Zdarzyło mi się niedawno coś drobnego, ale znaczącego - bywają takie rzeczy, choć to moje objawienie ma zdecydowanie charakter prywatny.
Więc nie opiszę różnych bieżących a nieprzyjemnych spraw, żeby im nie dodawać wagi ani znaczenia, a za to opowiem o metafizycznym torcie.
W książce kucharskiej mojej Mamy, kopię której obieśmy z siostrą dostały, mam przepis cioci Janki, ciotki Mamy właściwie. Jest to szczególna receptura, bo wojenna: orzechowy tort robi się tam z fasoli i w ogóle. Bardzo ten przepis lubię, choć nigdy nie wypróbowałam - jest dla mnie dumnym przedstawicielem szlachetnego gatunku Bohaterskich Erzacy (czy erzaców?) Polskich, które naprawdę jako idea zasługują na więcej uwagi, niż im się poświęca, i może kiedyś napiszę o tym więcej.
Tak by zapewne pozostało do dziś, gdyby cała sprawa nie uległa niejakiemu pogłębieniu w okolicach chrztu Kuby.
Chciałam Kubie osobiście upiec tort, czego jeszcze chyba nie robiłam. Zadzwoniłam więc do mojej babci, kompulsywnej kolekcjonerki i zapisywaczki przepisów, i poprosiłam ją o pomoc. Babcia przegrzebała się przez swoje zeszyty i podyktowała mi przepis, który rodzinnym łańcuszkiem dotarł do niej z Anglii.
To wszystko razem oznacza, w skrócie, że oba torty dotarły do mnie z dwóch zupełnie odrębnych gałęzi rodziny, które jednakowoż obie miały burzliwe, zakończone w Wielkiej Brytanii, perypetie.
Tort upiekłam, choć oczywiście jestem organicznie niezdolna do trzymania się ściśle litery przepisu, więc nie wyszedł tak zupełnie idealnie - niemniej zadowalająco. Ale w trakcie rozszyfrowywania przepisu z telefonicznych notatek coś mnie nagle tknęło i rzuciłam się do przeglądania książki kucharskiej Mamy... Tak! Właśnie tak. Angielski przepis babci w sprawie proporcji, czasów, kolejności działań i tak dalej idealnie, niemal co do słowa pokrywa się z ciocinym, wojennym tortem fasolowym. Podejrzewam, że ten lub bardzo podobny przepis ktoś przerobił w potrzebie, zastępując co trzeba dostępniejszymi produktami.
Nie wiem, jak resztę świata, ale mnie takie głupotki niezmiennie fundują metafizyczny dreszcz. Niby błahe i nieistotne, takie różne zdarzenia i rzeczy krążą i zapętlają się po rodzinach. I, moim zdaniem, lepiej oddają zakręty i zawirowania historii, niż opisy politycznych przetasowań i zbiegów dyplomatycznych.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

czy mozna by prosic o zyczliwe podzielenie sie tym fascynujacym przepisem, czy objety jest on scisla tajemnica rodzinna??

Jesli jednak by mozna - z gory dziekuje :)

Anonimowy pisze...

Nie wiem, jak innych, ale mnie poruszyło sformułowanie "kompulsywna kolekcjonerka". Przemyślę to w domowym zaciszu w aspekcie poczynań własnych oraz osób mi bliskich.

Anonimowy pisze...

Erzace, och, erzace... Pamietam z dziecinstwa "ananasy z cukinii". Po latach odnalazlam w maminej spizarce jakis zapomniany sloik. Bardzo mnie to znalezisko wzruszylo.

b.,zapiski pisze...

te torty to jakby poświata wokół życia wojennego niezwykłych ciotek, od których przepisy: jedna dziesięcioletnia wtedy, robiła fasolowe torty, by mieć za co wysyłać paczki mamie do Ravensbruck, druga o nich marzyła w Kazachstanie, i zachowała przepis oryginalny...

b.,zapiski pisze...

o! lampa!
/silene rabia też i lampy/

S. pisze...

maltizzy: żadna tajemnica, tylko musiałabym go wklepać na piechotę, bo mi plik z książką kucharską się zawieruszył. Wklepię, jak znajdę czas, dobrze?