czwartek, 19 maja 2011

Konwalie

Odwiedziliśmy Lwów - taka wiosenna, dość szalona randka.
Och!
Nie wiem, czy mi się kiedyś zdarzyło poczuć się w jakimś mieście tak natychmiast na miejscu. Nie przeszkadzała mi bariera językowa, bo jej nie było - pierwszy raz w życiu doświadczyłam sytuacji, kiedy słynna polska metoda dogadywania się za granicą - po polsku, ale powoli i wyraźnie - sprawdza się stuprocentowo. Nie czułam się kulturowo obco - zupełnie - bo we Lwowie wszystko dla mnie krzyczało bliskim pokrewieństwem z Krakowem. W ogóle - to było zupełnie jak Kraków, tylko tu i ówdzie zatrzymany w czasie, swobodnie i frywolnie: a to w dziewiętnastym wieku, a to w dwudziestoleciu międzywojennym, a to w latach dziewięćdziesiątych wieku dwudziestego...
Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem i radością, bo wszystko nam się wydawało takie urocze, przejmujące, zabawne, wzruszające, podniosłe - tyle, tyle dobrych emocji. Przetestowaliśmy chyba wszystkie możliwe środki transportu, od oszalałych tramwajów na powykręcanych szynach po taksówkę z kierowcą kamikadze. Piliśmy pyszną kawę i właziliśmy praktycznie na wszystko, co było dostatecznie wysoko.
We Lwowie nie udało im się jeszcze - a może, o radości, w ogóle nie planują - wypacykować wszystkiego od frontu a wypatroszyć od środka, tkanka miasta jest nienaruszona i niemal wszystko ciągle jest tam prawdziwe. Nie robią też tam czegoś, co w Krakowie doprowadza mnie do bladej furii: nie wycinają wysokich drzew! Chce im się je przycinać i pielęgnować! Rany, jakie tam są nieziemskie, zielone aleje!
Patrzyłam na to wszystko z podziwem i zazdrością.
Poszliśmy też na wesele kolegi, nieco skrępowani - bo było nadzwyczaj kameralne w porównaniu do polskich obyczajów. Mój Boże! To było wesele moich marzeń.
Może trzydzieści osób, mieszczących się pod wielkim namiotem w cudownie wiosennym ogrodzie graniczącym ze starym parkiem. Trzyosobowy zespół, grający wszystko - od lirycznych standardów typu Moon River aż po ludowe kawałki - z talentem i w fajnych aranżacjach. I żadnej wódy, żadnych uginających się stołów z pięciuset potrawami - wino, przekąski, kwitnące wiśnie, ptaki.
Rozmawialiśmy lokalną metodą - my po polsku, pozostali po ukraińsku - i z dogadaniem się nie było problemów. Dla kolegi ze wschodniej Ukrainy jednak przeszliśmy na angielski - znak czasów - i też było bardzo przyjemnie, bo na poziomie kulturowym, doprawdy, niewiele było powodów do zgrzytania. Oczywiście, w takich sytuacjach zawsze problemy stwarza historia i nie sposób się tak po prostu uwolnić od myślenia po swojemu. Oczywiście, że dla nas, mówiąc w skrócie, Lwów to Lwów, a dla nich - Lviv. Ale czy to nie jest krzepiące, że, jak się zdaje, wszyscy to rozumieliśmy i wiedzieliśmy, że to tylko punkt wyjścia? Że historię należy poznać, wyciągnąć z niej wnioski i z szacunkiem - pozostawić w przeszłości?
- No cóż, u was jest Galicja i u nas jest Galicja - zauważył Mark. I do licha, coś w tym jest.
Nie wiem, czy widziałam kiedyś, żeby gdzieś tak, jak w Galicji różne kultury współistniały ze sobą, dziwacznie, ale bez wątpienia interesująco. Na Łyczakowie świetnie było to widać, wśród grobów polskich, ukraińskich i niemieckich. Czas szarpie tym miastem i przewiewa przez nie różnymi nacjami. W Hotelu George wyraźnie snują się polskie duchy, w podominikańskim kościele dziwnie wygląda cerkiewny wystrój, miasto zdecydowanie aż prosi się o doklejenie paru tysięcy Żydów, kamienice noszą nazwy od niemieckich i polskich właścicieli, a na Wysokim Zamku tablica mówi o Chmielnickim jakby był normalnie Janem III Sobieskim, i powiewa nad nią niebiesko-żółta flaga, i nieledwie wczoraj pobito mówców, którzy sugerowali, że nauczą Lwów wywieszać czerwone sztandary...
Idąc na Cmentarz Łyczakowski kupiliśmy bukiet konwalii. We Lwowie pełno było konwalii - wszystko nimi pachniało. Potem położyliśmy je na grobie Grottgera, ale trochę sobie z nimi pochodziłam, wąchając radośnie.
- Jak te kwiaty nazywają się po ukraińsku? - spytał kwiaciarkę mój Mąż.
- Konwalie - odpowiedziała, zdziwiona.

5 komentarzy:

sprzedawca drabin pisze...

Wspaniałe!

Chuda pisze...

piękna opowieść, dziękuję!

Anonimowy pisze...

Tez dziekuje za te opowiesc.Przez pare chwil bylam tam z Wami.
dorotkah

lucka-nie-humanitarna pisze...

Wzruszyłam się. Dziękuję.

Zosia pisze...

"wypacykować od frontu a wypatroszyć od środka" => doskonałe podsumowanie tego, co się dzieje z naszym miastem. Pozdrawiam!
Z.