sobota, 17 grudnia 2011

Mieszanki szczegółowe

Co miesiąc zdarza mi się bardzo niemiła przypadłość.
Idę na zakupy do sklepu wielkopowierzchniowego. Wielkopowierzchniowy oznacza w moim słowniku "każdy większy od przeciętnego Kefirka czy innego Lewiatana". Poprzedzam tę wizytę studiowaniem promocji i kupuję różne rzeczy, głównie ciężkie/hurtowe/podstawowe. I cierpię.
Jedyne, co mnie pociesza, to myśl, że przez kolejny miesiąc nie będę tego miejsca musiała oglądać.
No, ale zrobiłam niedawno różne Słuszne i Oszczędne Zakupy i przy okazji kiwałam głową nad zjawiskiem, które ostatnimi czasy pogłębia się bardzo poważnie. Chodzi o przyprawy. Nie wiem, czy tylko mnie się wydaje, że są one ostatnio produkowane w wersji "dla nietwórczego leniwca"?
Tak sobie myślałam, mniej więcej:
Zdarzyło mi się kiedyś kilka miesięcy, tak, nic nie przesadzam, szukać zielonego pieprzu. Nie zależało mi aż tak strasznie, tylko patrzyłam, żeby uzupełnić zapas - ale na półkach były liczne mieszanki pieprzów, pieprz czarny, pieprz ziołowy, pieprz cytrynowy, pieprz z opiłkami złota, pieprz z pawimi piórami, pieprz ze szlachetnym drewnem egzotycznym... no dobra, odrobineczkę przesadzam. W każdym razie - nie było prostego, nieskomplikowanego pieprzu zielonego. W końcu, kiedy mi się wyczerpał zapas w słoju, udałam się po prostu i bez kłopotu do stosownego sklepu przyprawowego i kupiłam tam nie tylko zielony pieprz, ale i czosnek niedźwiedzi i inne jeszcze miłe rzeczy. Nie w tym rzecz - wiadomo, że to nie filozofia.
Od tego jednak czasu przyglądam się uważnie przyprawom na półkach supermarketów i obserwuję, że coraz częściej przyprawy normalne i uczciwe - oregano, chili, rozmaryn - przygniatane są po prostu gotowymi mieszankami. Przyprawa do gulaszu z wieprzowiny, przyprawa do pizzy, przyprawa do flaczków - no ludzie!
Nie mówię, że każdy ma się posuwać do ekstremów (choć czy to ekstremum, że wolę np. własną przyprawę piernikową, ubijaną na świeżo w moździerzu, niż jakieś podejrzane proszki?). W końcu i ja czasem używam mieszanek: na przykład ziół prowansalskich. Ale jeśli ta tendencja ma jakieś pokrycie w zapotrzebowaniu ludzkości, to boleję nad ludzkością i nad jej kuchennymi doświadczeniami. Do licha, przecież gotowanie jest średnio zabawne, jeśli się przy nim nie eksperymentuje, nie szuka smaków, nie miesza i nie ryzykuje samemu! Gotowanie jest żmudne, nudne i paskudne, jeśli nie ma w nim żadnej przygody, na świętego Dunstana! Idąc radośnie w tym kierunku, jeszcze nigdy-przenigdy nie upiekłam kurczaka przyprawiając go w ten sam sposób, i sypię nagietki do sałatek i tak dalej, i tak dalej. Nic szczególnego - żaden ze mnie Mistrz, raczej frywolny praktyk - ale tak, żeby było ciekawiej. A ludzkość - czy to możliwe - miałaby dobrowolnie przysypać swoją dociekliwą i twórczą naturę warstwą glutaminianu sodu i jakichś roztoczy w gotowej saszetce?
NIE!
I co widzę - cóż widzą moje udręczone marketem oczy? Przyprawę do złocistych piramidek z kurczaka średniej wielkości, w załączeniu woreczek. O nie. O nie. Pomocy.

Jedyne, co mnie odrobinę rozwesela, to fakt, że nie powiedzieli, na co właściwie jest ten woreczek.

6 komentarzy:

b.,zapiski pisze...

och, te przyprawy są dla tych, co gotują patrząc w telewizor, ŻEBY NIE TRACIĆ CZASU, he,he

Kaczka pisze...

Mieszanki szczegolowe to juz nie tylko przyprawy. Dzieki malej Dyni porownuje takie chocby klocki dla dzieci. Te prehistoryczne pozwalaly na spontaniczne skladanie, te najnowsze zalaczaja instrukcje, z ktorej krok po kroku... bez miejsca na wyobraznie... Ludzkosc idzie na latwizne i umyslowy glutaminian.

bojulia pisze...

a gdzie znajduje się sklep przyprawowy, w którym mają CZOSNEK NIEDŹWIEDZI? bardzo proszę o wskazanie - bo ja też z tych, którzy gardzą glutaminowymi mieszankami.

żyszkola pisze...

Olgo! do jakiej konkretnie sałatki sypiesz nagietki?
mnie przeraża w sklepie wielkopowierzchniowym ogromna półka z przyprawami, a tam czternaście rządków z napisem "pieprz czarny" i poza tym - mieszanki...
Cząber? A co to cząber?
Kmin rzymski? yyy...
a zatem, niech żyją sklepiki małopowierzchniowe bez glutaminianu sodu :)

S. pisze...

1. Czosnek niedźwiedzi kupiłam w zasadzie też wielkopowierzchniowo - bardzo miły sklepik z przyprawami był, nie wiem, czy jest nadal, w Czyżynach w Krakowie, w tym tam co tam duże jest z galerią handlową. Obecnie zaglądam do kiosku ze zdrową żywnością na placu pod Halą Targową - bywają różne rzeczy z przypraw fajne.
2. Spytać mnie, do jakiej sałatki sypię nagietki, to tak trochę jak spytać, czy rysuję w notesie czy na kartkach... Prawidłowa odpowiedź brzmi oczywiście: a, jak mi się tam zachce.
Ale przypominam sobie ziemniaczaną z cukinią i czosnkiem, jakieś twarożki, jakąś mieszankę sałat z pomidorami - wszystko to zależy, czy się je ma akurat świeże, czy suszone, bo świeże nagietki to jak podleci, zresztą - używam też namiętnie stokrotek, nasturcji i mniszków, znaczy liści młodych mniszków oczywiście. A suszone nagietki mocniej pachną, więc tak bardziej z rozwagą.
Ależ ja bym się nie nadawała do pisania książek kucharskich, brzmiałyby zapewne jakoś tak: weź tak ile się chluśnie oliwy, ze dwa ząbki czosnku, albo więcej, ale właściwie to może mniej, zrumień delikatnie na oliwie szlag znowu się za bardzo spiekły, ugotuj makaron też tak na oko z pół paczki, negocjując zażarcie z rodziną, która ma podzielone zdania co do al dente, otwórz słoik z pomidorkami i walnij je na patelnię, długo mieszaj subtelne zioła, aż na patelni coś przywrze, aha, tam miała być sól w tych pomidorach, a w ogóle to jestem już na stronie 320 Aubreya...
i tak dalej.

żyszkola pisze...

dzięki :)
hihi mam bardzo zbliżony styl gotowania :)