wtorek, 4 września 2012

Pod szkolną bramą

Mój Ojciec od zawsze mi mówi, że powinnam plunąć na szkołę i uczyć swoje dzieci sama. Znaczy nie tak mówi, bo jest dżentelmenem - może ostatni, co tak poloneza wodzi - ale sens się zgadza.
Chciałabym właściwie.
I to nie dlatego, że tak lubię spędzać całe dnie z dziećmi - nie, raczej nie (w każdym razie nie w pełnym skupieniu uwagi. Kocham ich ogromnie, ale nie odczuwam przymusu wiszenia im non stop nad głowami). To dlatego, że jestem osobą nastawioną do szkoły Jak Najgorzej. Od zawsze. Do całej instytucji edukacji formalnej poniżej matury.

Nigdy się nie umiałam porządnie zsocjalizować. Wrzucona w grupę rówieśniczą miałam ochotę obgryzać framugi z frustracji. Robienie rzeczy zbiorowo doprowadza mnie do ciężkich stanów alergicznych. Nie jestem systematyczna, nie będę systematyczna i co więcej - nie dostrzegam w systematyczności jako takiej szczególnej wartości intelektualnej. Ani żadnej innej. Nie wyrosłam ze zbuntowania i wyrosnąć nie mam zamiaru.
Byłam i zapewne będę koszmarem każdej szkoły - nie tyle ze złej woli (chociaż jako rodzicowi z pewnością mi ona wyrośnie po paru latach) ile z powodu biernego oporu, zadawania licznych nieprzemyślanych pytań, całkowitej niezdolności zrozumienia, dlaczego ktoś uważa, że dokumenty są ważne oraz z powodu wewnętrznego przeświadczenia, że instytucje są en masse siedzibą sił Zła, dręczącego po równo swoich pracowników i petentów.
Wszystko to jednak niegroźne w porównaniu z tym, co się zacznie teraz, gdy oto dostaliśmy się już w tryby maszyny. O matko. Już to widzę: brak kooperacji z wszelkimi radami rodziców, odmowa przejmowania się ocenami, dziwne pytania na wywiadówkach, a jak nauczyciele okażą się nieprzyjemni, to będę się z nimi widywała w piżamie i z fajką w zębach. Może przesadzam, ale ile razy myślę o moich synach w szkole, dostaję autentycznych mdłości. Nie boję się oczywiście, że mogliby sobie nie radzić z programem, bo wszędzie czytam, że program obejmuje miotanie się po szlaczkach (mam nadzieję, że uda się je w miarę szybko opędzić) i ograniczanie aktywności ruchowej. Wręcz przeciwnie: wciąż zadaję sobie pytanie, co będzie, jak oni sobie poradzą ZA DOBRZE? To znaczy: jak się poddadzą systemowi? Nauczą się w nim funkcjonować dla świętego spokoju? Dadzą się otępić i ukrowić? Zgaśnie im inteligentny błysk w oku i uznają, że zdobywanie wiedzy nie jest radością i świętem, tylko debilną procedurą uczenia się rozwiązywania testów? Cholera, budzę się czasami w nocy przerażona, bo mi się śnią moje dzieci sprawnie rozwiązujące testy z rozwiązywania testów na temat rozwiązywania testów o metodyce rozwiązywania testów.
Co będzie, jak uznają, że ta intelektualna rzeźnia to szczyt ich intelektualnych aspiracji?
To znaczy wiem, co będzie: będzie osiągnięcie edukacji. Ale ich klęska. I moja.
Niestety, tak jak się sprawy mają, muszę pracować. Nie wiem też, czy umiałabym moje dzieci nauczyć - nie wiedzy, ale jej odpowiedniego traktowania, gwarantującego triumfalny pochód przez stopnie edukacji. Raczej nie. Czuję się trochę jak w pułapce, bo nie chcę ich obładowywać masą zajęć dodatkowych: uważam, że człowiek, który ani razu nie ma czasu siąść i poczuć, że nie ma co robić, niczego ciekawego nigdy nie zrobi.
Co mi pozostaje? Ufać im... znaczy oczywiście moim dzieciom, nie edukacji - liczyć na to, że spotkają sensownych nauczycieli (mnie się Bogu dzięki zdarzyło i pamiętam ich z wdzięcznością, uważając do dziś za współofiary systemu) - mieć nadzieję, że szkoła po nich w miarę szybko spłynie -
I naśladować moich Rodziców, którzy mnie douczali domową metodą: opowiadając mimochodem różne rzeczy, podsuwając niezliczone lektury i źródła i nigdy nie śmiejąc się z trzynastolatki udającej, że rozumie Kanta.

*

Karol poszedł dzisiaj po raz pierwszy na lekcje i wciąż błogosławię naszą rodzinną decyzję, żeby go posłać do szkoły muzycznej. Nie wiem, jakoś mi się tak wydaje, że jeśli w dziedzinie ogólnokształcącej i tak to wszystko będzie bezużyteczne, to przynajmniej znajdziemy wartość w edukacji muzycznej. Gdzieś przeczytałam, że wśród rzeczy, których najczęściej żałują dorośli, wysokie miejsce zajmuje: "nie nauczyłem się grać na żadnym instrumencie". Wiem, że dla mnie samej granie - podstawowe, bylejakie, nieporadne - nawet teraz bywa wielką radością. A Karola nauczycielka fortepianu wydaje się miłą osobą.
I w ogóle pewnie jakoś to będzie. Bylebyśmy - razem z naszymi dziećmi - nigdy nie stracili entuzjazmu, ciekawości świata, radości poznawania, chęci kwestionowania.
I zadawania pytań.
Bo, za Abelardem (choć za bardzo go jako faceta nie lubię):
Haec quippe prima sapientiae clavis definitur assidua scilicet seu frequens interrogatio. Dubitando enim ad inquisitionem venimus, inquirendo veritatem percipimus.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

jeśli Cię to pocieszy : tysiące, tfu miliony ludzi przez tę niechcianą (chyba przez wszystkich - poza systemem jako takim)edukację przeszło - więc i Twoję dziecko jedno i drugie tez jakoś to przeżyje a co z domu wyniesie to jego - ich. Chyba nie ma co włosów z głowyu rwać - no chyba, że przymiesz guwernera
pozdrawiam

monilia pisze...

A do której szkoły muzycznej poszedł: Basztowa czy Centrum E? Bo ja (a raczej syn) celuję w tę drugą i będę wdzięczna za każde info jak tam jest.

S. pisze...

monilia: Na Basztową. Ale ja sama, jak również moja Siostra, skończyłyśmy tę w Hucie :) Wydaje mi się, że tu się nie ma co specjalnie martwić i skupić się na wygodzie organizacji dojazdów - obie szkoły mają swoją renomę, a i tak zależy wszystko od tego, czy się trafi na sensownych nauczycieli. Wierzę w jednostki.
Co może być natomiast rzeczą istotną: szkoła w Hucie jest w wygodniejszym budynku. Byłam tam w czerwcu i jestem pod wrażeniem zmian, jakie zastałam po latach. Szkoły jest w tej chwili dwa razy więcej, i choć ogromnie przykro mi było zobaczyć zakłóconą architektoniczną spójność budynku, to bez wątpienia dzieci mają tam teraz więcej miejsca. No i na zewnątrz - własny ogrodzony teren z boiskami i Bóg wie czym jeszcze. Basztowa jest w kamienicach - wiadomo, same schody i miejsca mało. Ale nie jest jakoś tragicznie, a wartość chodzenia do szkoły położonej przy Plantach poznałam sama w liceum i mam zamiar kontynuować tradycje :)

monilia pisze...

no właśnie nie muszę się martwić organizacją dojazdów, ponieważ mam do niej 5 minut na nogach. Gorzej, że jako totalne muzyczne beztalencie, wychowane na lekcjach muzyki, podczas których piłowało się wyłącznie piosenki na potrzeby szkolnych akademii, nie jestem w stanie teraz ocenić zdolności dziecka, ani tego czy będzie grać źle czy dobrze. Na razie on sam wyraża chęć pójścia do tej szkoły, a ja go dopinguję

S. pisze...

Jak wyraża, to doping rzecz prawidłowa :) Nie wiem, jak w Hucie, ale na Basztowej były zajęcia przygotowawcze. Wysłaliśmy na nie Karola, nie tyle dla faktycznego przygotowania, ile żeby się poczuł swobodniej i nie wszedł z marszu w obce środowisko - i się sprawdziło. Może się dowiedz o podobne zajęcia w Hucie - łatwiej się zorientujecie, co i jak? Na to, czy dziecko będzie grać dobrze, czy źle, składa się zaś tyle różnych okoliczności, że też nie ma co przesądzać: może ma duży talent, ale psychicznie nie wytrzyma? Może mniejszy, ale ma nakrętkę na granie? Nigdy nie wiadomo.
Nie jestem oczywiście ekspertem od muzycznego kształcenia, ale jak pisałam w notce, my z mężem założyliśmy, że nawet jeśli z Karola muzyka nie będzie, to nauczy się niejednego o roli pracy w twórczym życiu, a będzie w otoczeniu dzieci, których rodzice mieli na tyle zainteresowania, że zobaczyli u swoich dzieci predyspozycje: to jest o wiele fajniejszy rodzaj selekcji, niż, dajmy na to, finansowa czy rejonowa :)

monilia pisze...

Zajęcia przygotowawcze też są - w maju i czerwcu. Na razie w poniedziałek idziemy do NCK na pierwszą lekcję fortepianu - to będzie taki sprawdzian