Praca spokojna i nienerwowa. Tak się wciąż często mówi o bibliotekarstwie, doprawdy nie rozumiem dlaczego i chyba nawet na moim własnym blogu robiłam już na ten temat różne demaskatorskie uwagi. Zresztą, czynią to inni, dzielni ludzie, i lepiej ode mnie (wystarczy zerknąć np na cudowny Pulowerek by móc rozkoszować się bogactwem materiału oraz linkami, w tym do genialnej "Gackolandii").
Jednakże czy mnie to powstrzyma przed wypowiedzią na temat bibliotekarskiej pasji, o tyle straszniejszej, niż szewska? Czy zadrży mi głos, gdy będę opisywać skoki ciśnienia, jakie zdarzają się w tej - phi! - spokojnej ponoć i nienerwowej pracy? A skądże. Nie powstrzyma. Nie zadrży.
No bo na przykład taka prosta sprawa, jak ISBN. Taki wydawca ma prostą i zrozumiałą normę w tej sprawie, a ile jest strasznych byków, a ile czystego niezrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi, ile ewidentnych fałszywek, zmyślonych i z powietrza wziętych... To jeszcze nic - są jeszcze wydawcy nonszalanccy, jak na przykład Universitas. Nie dla nich dzielenie ISBNu na sekcje. Nie. Oni je sobie zlewają w jedno (lub więcej, wedle melodii duszy). Oczywiście przy niewielkim wysiłku i konsultacji da się ich rozgryźć w niedużą chwilę, albo równie wyniośle załatwić odmownie kostyczną uwagą "Na s. red. błędny ISBN" - no ale już w duszy człowiek zawył: auuuuuu! znowu to zrobili! ZNOWU!
Albo strona redakcyjna. Ostatnio zapanowała moda na przenoszenie jej w naprawdę niesamowite miejsca, na przykład po spisie treści na początku. Albo gdzie się wyda estetycznie bardziej wysmakowane. Podziękowania za inwencję do kilku dużych wydawnictw.
I nie tylko wydawcy, bo winni najgorszych rzeczy bywają jednak autorzy artykułów w pracach zbiorowych oraz ich gnuśni redaktorzy. Pisałam już o tym trochę: moja biblioteka nastaje na uwzględnianie w opisie polskich dzieł zbiorowych całej ich zawartości. Może się to komuś wydać cudowne, ale nawet moja wielka do Czytelników życzliwość nie jest w stanie uczynić obowiązku rozpisywania zbiorówek choć odrobinę mniej dla mnie przeraźliwym.
Nie wiem, na ile Publiczność jest oswojona z instytucją prac zbiorowych w ostatniej dekadzie mniej więcej, więc pospieszę poinformować. Te wszystkie obowiązkowe publikacje do byle grantu spowodowały już nie wodospad, już nie powódź, ale prawdziwe tsunami pracek, pracuniek, praceczek i komunikatów publikowanych w dziełach zbiorowych. Najstraszniejsze są księgi ku czci - to prawdziwe wory rozmaitości, dobrze, jeśli mieszczących się w obrębie jednej dużej dziedziny nauki. Oczywiście pełno w nich też artykułów w rodzaju "Żył wśród nas", "Jadzia jaką ją pamiętam" oraz "Pan Profesor jako człowiek".
Są też artykuły na pięć stron solennie wysmażone przez, dajmy na to, czterech autorów. Ha! Rozumiem, jeśli to są, załóżmy, komunikaty z badań. Ale wcale nie jest to takie częste. Wcale też nie musi to oznaczać pracy studenckiej, co też by się powiedzmy jakoś dało wytłumaczyć (choć mnie na studiach trudno było skłonić do czegoś takiego). O nie - pisze i po trzech dorosłych ludzi z tytułami, bez żadnego usprawiedliwienia. Tu pozdrowienia dla pedagogów przede wszystkim.
Ale to nic: zapanowała też upiorna i budząca we mnie żądzę krwi moda na upiększanie tytułów. Robi się to tak, że bierze się normalny, przydługawy tytuł, dajmy na to "Talent i antytalent jako zielona i jasnozielona kategoria obgotowania desygnatu w przekazie pisemnym i ustnym". Następnie zamiast to jakoś zredagować - wstawia się Nawiasy. Powstaje coś takiego: "(Anty)talent jako (blado)zielona kategoria obgotowania (nie)piśmiennego przekazu" (mój przykład oddaje też wiernie tendencję do Nawiasowania niezależnie od tego, czy sens pozostał nietknięty). AAAAAAAAAAAA!!!... To ostatnio prawdziwa plaga. Skojarzenia z czarną ospą nieprzypadkowe. Antropolodzy kulturowi i literaturoznawcy są szczególnie boleśnie dotknięci tą chorobą. Nawiasowaniem, oczywiście, nie czarną ospą.
Żaden redaktor nie zrobił też nic z tytułem, w którym była mowa o takich zbrodniczych typach, które "chłopu żywemu nie przepuszczą". Nie wiem, nigdy tak zupełnie nie wykluczam, że nie znam jakiegoś specyficznego cytatu, więc może krzywdzę panią docent. Ale nawet gdyby to był taki specyficzny cytat, skojarzenie ze znaną pieśnią Grześkowiaka jest nieuniknione, choć w jakże okaleczonej formie. Nie ryzykowałabym, a już szczególnie, gdybym była redaktorem.
Udzielamy sobie też w opracowaniu z góry ostrzeżeń, że oto nadeszła kolejna partia zbiorówek spod skrzydeł płodnego i beztroskiego redaktora, ks. JZ. On to puścił kiedyś bez mrugnięcia okiem niesprawdzone tłumaczenie z angielskiego dokonane przez translator. On to firmował makabryczną, studencką zbiorówkę o Janie Pawle II, z której cytaty do dzisiaj upiększają nam zbiory bibliotekarskich kuriozów. Specjalnie z nadzieją, że kiedyś spotkam tego ufnego człowieka, zawiesiłam obok znalezioną kiedyś w drukach Akademii Umiejętności śliczną formułę erraty, której luźny przekład jest tytułem niniejszej notki:
Errores typographicos benevolus lector ipse corrigat.
No i oczywiście są jeszcze ci radośni autorzy, którzy dla lepszej ilustracji swych naukowych twierdzeń poprzedzają tytuły cytatami z muzyki rozrywkowej lub tym podobnymi (cały czas mówimy o wydawnictwach naukowych firmowanych przez uznane polskie uczelnie wyższe). Na przykład: "Dziwny jest ten świat. : O halofilnym środowisku znajdowanym w brzuchach niektórych ryb rzecznych". Czy "Nie ze mną te numery, Brunner, czyli o postulacie większej niezależności sądownictwa". Albo, dajmy na to: "Jedziemy po zioło. : Relacje osiemnastowiecznych podróżników o florze Ameryki Południowej". Okazując miłosierdzie autorom, pozmyślałam oczywiście powyższe. Ale autentyki wcale nie są mniej idiotyczne, a zdanie: "Dziwny jest ten świat" jest tu wręcz nadużywane.
Ach, to nie koniec: zakładamy się też czasem, ile razy na jednej półce wystąpią takie sformułowania jak: "Blaski i cienie" oraz "Szanse i zagrożenia". Bo że będą, rzecz jest pewna. To częstsze niż sobie można wyobrazić.
Zanim mi ktoś zarzuci, że się wyzłośliwiam jałowo, uderzę w nutę poważniejszą. Można się nabijać z takiego stanu rzeczy, jest on jednak naprawdę niepokojący. Jeśli bowiem takie cyrki znaleźć można w artykułach pracowników naukowych szkół wyższych, to chciałabym wiedzieć, jaka jest szansa na z grubsza świadome korzystanie z języka przez przeciętnego jego użytkownika? Jeśli wydawcy potrafią wydawać niechlujnie i bez zrozumienia swojej roli - co będzie, jeśli to się stanie standardem?
Nie wiem, jaka sytuacja panuje w naukach ścisłych - podobno nieco lepsza - ale w humanistyce - oj. Jeśli nawet ja, naprawdę żaden specjalista, dostaję od tego wszystkiego dreszczy, to naprawdę oj.
Jak widać, świat robi wiele, żeby wytrącić bibliotekarza z jego rzekomo normalnego stanu błogości. Wznoszę więc okrzyk: Bibliotekarze bliżej średniej krajowej!
Ty, Czytelniku, masz jednak nieskończenie mniej okazji, aby zostać podstępnie zaatakowanym przez książki. To bibliotekarz, uzbrojony wyłącznie w małe słówko [sic!], stawia im czoła na co dzień. I tylko czasem mu się udaje ołóweczkiem delikatnie skrobnąć "nie marnuj czasu - do rzeczy tylko część bibliografii". Na stronie redakcyjnej. O ile ją znajdzie.
2 komentarze:
Urzekły mnie zwłaszcza cytaty z popkultury. Jakie to miłe, te wesołe wtręty, żeby czytelnika zaciekawić rozbawić i ubogacić. A dodatkowo "Pan Profesor jako człowiek" (bo czasem faktycznie trudno stwierdzić, ile zostało w takim Profesorze człowieka, a ile to już tylko nowy gatunek Zwierzę akademickie), uwielbiam takie wspomnienówki, niektóre to chyba ze sztancy odbijane.
A jeśli chodzi o te fikcyjne pracki do grantów (praca nr 1: "Czy X wypływa na Y?", praca nr 2: "X a Y - na próbie dziesięciu i pół osobnika", praca nr 3: "Zmiana Y u osobników (nadal tych samych dziesięciu i pół) stosujących X" itd.), fikcyjne artykuliki trzaskane w ściśle wypracowanej średniej ("U nas musi pani pisać dwie prace miesięczne. I zachowywać się lojalnie") i (moje ulubione!) wspniałe knigi o dupie Maryni wydawane na pięciuset stronach lakierowanego papieru w twardej oprawie (przykładowy tytuł: "Pewne wysublimowane i specjalistyczne środki oraz ich mechanizm działania w pewnych bardzo szczególnych sytuacjach" - z ilustracjami, schematami i dedykacją), to uważam, że ktoś powinien napisać o tym książkę. Taka fabułę lekko kryminalna, lekko obyczajową, coś a la wydawnictwo Nakład Własny Autora u Eco. Ja bym była za, bo bardzo lubię, jak mi ktoś pokazuje nowy, nieznany świat za rogiem, więc jakby co, to czekam na dalsze opowieści. :)
Ach śliczne. Ja niestety jestem z tej drugiej strony - ja MUSZĘ pisać. Zaklinam się jednak, że nie stosuję pewnych elementów - co niekoniecznie wychodzi mi na dobre. Cytaty z moich szefów:
"- za mało Pani pisze
- ten tytuł taki zwykły jest".
Nie wiem, jak pedagodzy mogą na 5 stronach. My piszemy na ok. 16 (niestety nawet jakby sensowniej było ciut krócej). Za ciut krócej bowiem (niż 40 tys. znaków) nie mamy żadnych punktów, z nich nas rozliczają. Obecnie nikt więc nie napisze nic krótszego, niech żyje wodolejstwo!
Nienawidzimy prac zbiorowych, choć często w nich publikujemy, bo są najłatwiejsze. Ale ministerstwo potraktowało wszystkie hurtem i porządne monografie są taką samą publikacją śmieciową jak zbiór po-konferencji-na-redaktora-nie-starczyło-pieniędzy.
Pozdrawiam więc z drugiej strony barykady :D.
Prześlij komentarz