piątek, 14 czerwca 2013

Awanturę robię

Życie galopuje, a ja się staram nie spaść, ale codzienne wstawanie o 5.30 jest jednak zupełnie, zupełnie nie dla mnie. Cóż - będzie lepiej, zapewne.
MUSZĘ jednak napisać o czymś, co mnie doprowadza do wściekłości. Prawdopodobnie będzie strasznie na szybko, ale ja to kiedyś poprawię, żeby było składniej, na razie się muszę wywrzeszczeć. Dziękuję bardzo.
Doprowadza mnie do wściekłości (co gorsza: bezsilnej) absolutnie i jawnie bezczelna nagonka na rodziców "szkołosceptycznych". Nie chodzi o to, że ktoś nie może mieć innego zdania w sprawie sześciolatków w szkołach - jest oczywiste, że dla niektórych sześciolatek w szkole to absolutny szczyt osiągnięć polskiej edukacji i ludzie ci mają absolutne prawo do posiadania i wyrażania swojej opinii. Co mnie rozjusza, to fakt, że obrońcy sześciolatkoszkolenia nie odnoszą się ani trochę do faktycznych opinii swoich oponentów, tylko odpowiadają na to, co im się wydaje, że usłyszeli.
Najczęściej zauważone przeze mnie wypowiedzi entuzjastów są, z grubsza, takie:
- sześciolatek nie jest głupi, więc można spokojnie posłać go do szkoły;
- rodzice, którzy nie chcą posłać dziecka do szkoły, motywują to tym, że chcą dzieciom przedłużać dzieciństwo, tym samym niepotrzebnie je infantylizując;
- w przedszkolu dziecko się nie rozwija (tego w ogóle nie komentuję, bo to ciężka obraza wobec bardzo przyzwoitego systemu edukacyjnego, może jedynego w Polsce, który ma ręce i nogi)
- ergo opór przeciwko reformie spowodowany jest strachem i niedoinformowaniem, a także niewiarą w możliwości dzieci;
- przy okazji, opór przeciwko reformie jest nacechowany politycznie (wywodzi się z PiS).
Są to odpowiedzi na nieprawdziwe argumenty. A jeśli prawdziwe, to raczej marginalne.
Moje dzieci nie są geniuszami stulecia, nie: są inteligentnymi i ciekawymi świata jednostkami ludzkimi. Są samodzielni, społecznie przystosowani, mają wiele umiejętności. Ale nie posłałabym ich do szkoły jako sześciolatków. Właśnie dlatego, że są tacy świetni, nie dlatego, że w nich nie wierzę.
Uważam bowiem, że szkoła (nie "zła szkoła" - każda szkoła) jest NIEDOBRYM miejscem dla inteligentnego i ciekawego świata dziecka. Uważam, że żadna instytucja nie jest dobrym miejscem dla intelektualnego rozwoju jednostki, ale przedszkole jest środowiskiem mniej szkodliwym, nie następuje w nim bowiem przedwczesna, otępiająca i niepotrzebna systematyzacja i szufladkowanie wiedzy (a przynajmniej nie na taką skalę, jak w szkole). Uważam, że tak, jak nie daje się dziecku butli coli i hamburgera, tak nie daje się go faszerować byle czym w szkole.
Mój starszy syn kończy pierwszą klasę. Z informacji, jakie mam od nauczycieli - powinien ją skończyć jako wzorowy uczeń, co akurat w naszej szkole nie jest takie całkiem oczywiste. Byłabym z niego bardzo dumna - gdyby, cholera, było z czego!
Albo inaczej: jestem dumna, ale to, że mogę być dumna, zawdzięczam temu, że dziecko moje chodzi do szkoły muzycznej. Gdzie zdobywa nową wiedzę? Na przedmiotach muzycznych. Gdzie wymaga się od niego czegoś, czego wcześniej nie umiał? Na przedmiotach muzycznych. Gdzie musi się trochę pomęczyć, gdzie w ogóle dochodzi do jakiejś intelektualnej stymulacji? Na przedmiotach muzycznych. Musi ćwiczyć, poznawać nowe znaki, systemy pojęć, poruszać się w nowym świecie. Ktoś czegoś od niego wymaga! Boże, jak dobrze!
Ma świetną nauczycielkę fortepianu. Ja, która miałam przez wiele lat z tym same kłopoty, umiem to docenić: pani profesor jest mądra, sympatyczna, umie przycisnąć, umie poluzować, komunikacja z rodzicami rewelacyjna, dopuszcza inicjatywę - świetnie się pracuje. I trzeba pracować! O szczęście, o cudzie!
Bo jeśli chodzi o przedmioty ogólne, nauczycielka - miła i życzliwa osoba - nie ma wielkiego pola do popisu. Program jest, mówiąc delikatnie, nieciekawy. Widziałam Karola może dwa, trzy razy naprawdę nakręconego tym, co się wydarzyło w szkole, i za każdym razem były to zabawy językowe, i to raczej mało skomplikowane w porównaniu z tymi, którymi się zajmujemy w samochodzie czy tramwaju.
W ogóle rzeczy, którymi się Karol interesuje, a te, które przerabia w szkole są z zupełnie innej bajki. W domu omawiamy wstęgę Mobiusa, a w szkole dodają w obrębie dwudziestu. W domu mówimy o prędkości światła i obwodach elektrycznych, a w szkole szeregują baloniki od największego do najmniejszego i koraliki wedle ilości w poszczególnych kolorach. W domu dyskutujemy nad zagadnieniami etycznymi i teologicznymi, a w szkole kolorują stópki na drodze do Jezusa. I naprawdę - przysięgam - moje. dzieci. nie. mają. jakichś. ultraniezwykłych. umiejętności. Mam kontakt z rozmaitymi dziećmi w podobnym wieku i mogę się oflagować hasłem, że wystarczy odrobina zainteresowania i można z nimi rozmawiać absolutnie o wszystkim, od feromonów przez historię sztuki i etymologię po odkrycia geograficzne.
Więc nie moje dziecko nie nadaje się do szkoły. Szkoła nie nadaje się dla mojego dziecka.
Nie "nie mam zaufania do mojego dziecka". Nie mam zaufania do szkoły.
Nie chodzi o niskie krzesełka. Chodzi o niski poziom.
Nie "boję się, że sobie nie poradzi w szkole". Boję się, że za dobrze sobie poradzi, zasymiluje się, wyrówna w dół.
A że moje dziecko nie jest żadnym dziwolągiem, to można całkiem bezpiecznie założyć, że na większość dzieci szkoła podziała raczej otępiająco. Trzeba włożyć ogromny wysiłek w to, żeby zminimalizować ten efekt. Ze starszym dzieckiem przychodzi to łatwiej! Gdybym miała taką możliwość, z chęcią uczyłabym moje dzieci w domu - ale niestety nie bardzo mam. Wybraliśmy więc szkołę muzyczną i było to bardzo dobre (dla Karola) rozwiązanie. Dla Karola - siedmiolatka. Rok to bardzo wiele i warto o ten rok walczyć.
Kuba w przyszłym roku szkolnym będzie jeszcze w przedszkolu. To dobre przedszkole i bardzo je sobie chwalimy. Ale widzę też, że Kuba absolutnie nie zyskałby na pójściu do szkoły. Nie byłoby w tym dla niego żadnej wartości dodanej! Musiałby się skupić na głupotach, a tymczasem można z nim jeszcze niejedno zrobić. A przecież o to chodzi, prawda? O zysk dla dziecka. O jego dobro, nie o naszą wygodę.
Gdybym chciała być niemiła, mogłabym powiedzieć, że ten, kto wciska sześciolatka do szkoły, to właśnie ten rodzic, któremu na dziecku nie zależy - woli, żeby wlazło w maszynę i niech się mieli. Ale to bardzo niesprawiedliwa ocena, bo przypuszczam, że istnieje wielu rodziców, których poglądy, możliwości, wiedza itepe lepiej współgrają z edukacją szkolną sześciolatków. Nie śmiałabym im zabronić podejmowania decyzji. Powinni móc zrobić to, co uważają za najlepsze dla swoich dzieci (nawet, jeśli osobiście uważam to za bardzo smutne).
Dlaczego więc moje decyzje są wyśmiewane, a przede wszystkim - dlaczego moje motywy są wypaczane i zakłamywane? I wreszcie - dlaczego ktoś uważa, że powinien mnie uszczęśliwiać na siłę?
Na koniec chciałabym odnieść się do kwestii upolitycznienia tej całej sprawy, bo tu mnie dopiero krew zalewa. Jestem gwałtownie przeciwna upolitycznianiu czegokolwiek i przeciwna dalszemu rozwojowi polskiego życia politycznego. Uważam, że absolutnie wszyscy politycy w Polsce powinni mieć służbowe pingwiny z Madagaskaru, żeby ich waliły płetwą jak powiedzą coś głupiego. Ale by plaskało...
Jestem osobą rozczarowaną polityką w sposób, który dziesięć lat temu wydawałby mi się niepatriotyczny. Oburza mnie więc niesłychanie robienie z kwestii sześciolatków gry partyjnej (a wszyscy to oczywiście robią; za duża jest awantura, żeby się nie znaleźli tacy, co na złość babci odmrożą sobie uszy).
Ten, kto to robi, zasługuje moim zdaniem na to, żeby jej/mu wyrosły paskudne czyraki w pachwinach, żeby życie seksualne runęło po równi pochyłej w przepaść, żeby wypadły mu/jej brwi i żeby mu/jej naliczyli zaległe karne odsetki za dziesięć lat. Także, żeby jej/mu poszły dwie opony, żelazko wypaliło dziurę w najlepszej bluzce, zwiędły ulubione paprotki, jogurt wylał się do aktówki, komórka wpadła do ubikacji, córka poślubiła tego, kogo on/ona z racji przekonań politycznych najbardziej nienawidzi, nowe buty zafarbowały stopy, nasilił się celulit, rowerzysta urwał lusterko, kot nasikał do pantofli, spalił się czajnik, członkowie rodziny rozwiązali mu/jej najlepsze sudoku w toalecie, na schodach wysypały się śmieci, klucze zostały w taksówce, trafił na najbardziej nieprzejednanego szeryfa w drogówce, bilet na samolot źle się wydrukował i przewoźnik naliczył dodatkową opłatę, podali kawę zamiast herbatę, tort poszedł w biodra, za krótka była kołdra, żeby mu/jej w chwili uniesienia wyrwało się straszne beknięcie, uffff - i żeby nowy dezodorant okazał się dramatycznie nieskuteczny w najmniej odpowiednim momencie.

EDIT: Wojtek podesłał mi komentarz, który nie wiem czemu się nie wyświetla, ale treści był następującej:
No ale chwila. Skoro narzekasz że robią w szkole rzeczy które Karol już dawno intelektualnie przerasta to może jednak faktycznie posłanie go tam wcześniej albo posłanie w tym samym czasie ale za to od razu do drugiej klasy to dobry pomysł? Coś mi tu się ta teoria nie klei...
Bardzo się cieszę z tego komentarza, bo jest on dokładnie okazją do powiedzenia, że nie, nie zgadzam się, że się nie klei.
Rozważaliśmy taką możliwość, żeby Karola wysłać do drugiej klasy - ale to też nie jest dobry pomysł, bo program drugiej klasy też jest schematyczny, nudny, uproszczony i zniechęcający do myślenia. I trzeciej, i czwartej, i każdej następnej :) Po prostu model edukacji, który mamy, powoduje, że myślące dziecko sporo WKŁADA w naukę, ale niewiele z niej WYNOSI. W przeciwieństwie do przedszkola, gdzie system działa o wiele bardziej pośrednio i indywidualnie, w sposób rozproszony i otwarty. Nie można całkiem uniknąć posłania dziecka w edukację szkolną, ale można tego przynajmniej nie przyspieszać.

6 komentarzy:

Zuzanka pisze...

Amen. Mam córkę rocznik 2009 i boję się tego, że będę musiała ją włożyć w machinę.

Wojciech Maj pisze...

No ale chwila. Skoro narzekasz że robią w szkole rzeczy które Karol już dawno intelektualnie przerasta to może jednak faktycznie posłanie go tam wcześniej albo posłanie w tym samym czasie ale za to od razu do drugiej klasy to dobry pomysł? Coś mi tu się ta teoria nie klei...

Anonimowy pisze...

Czy tego nie należy aby rozpowszechniać? Na przykład jako tekst programowy.
Bardzo proszę.
Ojciec

kasiask pisze...

Trudno się nie zgodzić. :)

Anonimowy pisze...

Havе you eѵer thought about ωritіng an ebook or guest authoring on othеr siteѕ?
I have a blog bаѕed οn thе ѕame informаtion you ԁiscuss аnd would really like to have you sharе
ѕome stories/іnformation. I knοw my subscгiberѕ woulԁ aрpreciate yоur work.
If you're even remotely interested, feel free to send me an email.

Here is my blog post ... die Abnehm lösung video

Unknown pisze...

Fakt, że nie posiadasz nieprzeciętnych dzieci, dowodzi niezbicie, że jesteś nieprzeciętną matką. (Wyobrażam sobie, że musicie stanowić alternatywną wersję pełnej intelektualistów rodziny Borejków). Niestety prawda jest taka, że ludzie łatwo przywykają do wygody i szybko orientują się, że jakiekolwiek czynne zainteresowanie światem wymaga wysiłku. Poza tym dla niektórych rodziców - rzemieślników (nie - artystów) dziecko, które nagle pyta o to, co znajduje się w czarnej dziurze, może być przykrą niespodzianką.
Ale muszę przyznać Ci rację - szkoła nie jest dobrze funkcjonującą instytucją. Opuściłam ją niedawno i w dalszym ciągu mam na nią dobry ogląd (chociażby dzięki bratu, który chodzi do 5. klasy podstawówki). Rzeczywiście szkoła zabija kreatywne myślenie i nie uczy niczego poza szablonowym, odtwórczym działaniem. Zazwyczaj nauka polega na przepisywaniu podręcznika do zeszytu i zeszytu do ćwiczeń. Nic dziwnego, że przedszkola mogą ciekawić, skoro nie muszą nauczać.
Teraz już, będąc na studiach, dziwię się, że nikt nie wykazuje zaangażowania, żeby szkołę uczynić bardziej przyjazną dzieciom. Zaskakująco niewielkim nakładem pracy można stworzyć świetne modele matematyczne i zaprezentować doświadczenia fizyczne, a wszyscy wiedzą, że wiedza zdobywana empirycznie, pozostaje na dłużej.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Twoje dzieci trafią na nauczycieli z pasją, którzy w ponury program nauczania tchną trochę życia i koloru.
Pozdrawiam, Oliwia