poniedziałek, 18 grudnia 2006

Mój Ojciec na zakupach, czyli koszmar sprzedawcy

Kiedy mój Ojciec postanowił pewnego razu, że kupi mi w prezencie zegarek, byłam już przygotowana. Włożyłam inne okulary i fioletową perukę, zrobiłam też niezwyczajny dla siebie mocny makijaż. Tak zabezpieczona przed późniejszym rozpoznaniem udałam się na spotkanie. Ojciec przywitał mnie z lekkim zaskoczeniem, ale wyjaśniłam mu moją motywację i na to nie miał kontrargumentu. Następnie udaliśmy się do sklepu krakowskiej firmy zegarmistrzowskiej z tradycjami T. Strojny.
Mój Ojciec wszedł do sklepu. Ponieważ obsługa nie spytała, w czym może pomóc, ale czym może służyć, nieświadomie oszczędziła sobie pierwszego szoku (mój Ojciec na pytanie, w czym można mu pomóc, odpowiada bolesnym pytaniem, czy wygląda aż tak niedołężnie. Pomimo niehumanitarnej metody działania, nie będę go potępiać, bo sama nie cierpię tego anglosaskiego zwrotu). Ale już w następnej chwili Ojciec oświadczył:
- Dzień dobry. Chciałbym u państwa kupić zegarek.
Jako że wszystkie powierzchnie obłożone były wyłącznie zegarkami, obsługa lekko się spłoszyła, ale jedna pani w średnim wieku spytała po minimalnej pauzie, jaki zegarek chciałby mój Ojciec kupić.
- Dobry - odpowiedział mój Ojciec z prostotą.
I tak to szło przez dłuższy czas. Dodać należy, że terminologia, jakiej Ojciec używa na zakupach, mogłaby załamać niejednego: buty bywają kamaszkami albo trzewiczkami ("Chciałbym kupić trzewiczki dla mojej żony"...), płaszcz - narzutką lub burką, sukienka - szatką albo wdziankiem, a są i rzeczy, które nie mają nazwy innej, niż skomplikowane sekwencje tajemniczych gestów. Poza tym, Ojciec używa bardzo barwnego języka pełnego archaizmów, cytatów i zapożyczeń. Najlepsze są jednak prowokacje, w których celuje i z których ma nieziemską frajdę. Niechże przykładem będzie historia, którą poniżej opowiem.

Zwyczajem domowym, zleźliśmy się z Wojtkiem do sypialni Rodziców, kiedy ci już się wybierali spać, i Ojciec, któremu nie pozwolono zasnąć, włączył się do rozmowy, charakterystycznie cedząc informacje między potokami wymowy innych.
- Chodziłem dzisiaj po sklepach - wyznał spod kołdry - i wszędzie zaczynałem od zdania: "Dzień dobry, jestem łowcą okazji".
Ryknęliśmy niepowstrzymanym śmiechem i przez chwilę skręcaliśmy się na łóżku i podłodze.
- Jednakże - ciągnął Ojciec po kilku wymianach zdań i wybuchach śmiechu - moja deklaracja jakoś nie robiła na nikim właściwego wrażenia. Pomyślałem, że do tych sklepów chodzą sami łowcy okazji.
- W następnym sklepie - dodał po kolejnej właściwej sobie przerwie - postanowiłem więc wzmocnić wrażenie i powiedziałem: "Dzień dobry, jestem straszliwym łowcą okazji"...

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Tata jest swietny! Jesli mozna, podpowiem jeszcze jeden gustowny tekst: Jacek Fedorowicz, pytany w sklepach "Czy moge panu pomoc?", sugerowal "Owszem - moze finansowo?" Pozdrowienia dla STRASZLIWEGO LOWCY OKAZJI. Strach pomyslec, co znajdziecie pod choinka!

Anonimowy pisze...

Oj, co jak co, ale nasz ojciec to zwariowany człowiek ;]
Ja już na wszelki wypadek sam kupuję bilety w kinie, po takim oto wydarzeniu:
Przychodzimy do kasy Multikina i ojciec mówi:
-Poproszę jeden bilet normalny i jeden nienormalny
Padłem.

Anonimowy pisze...

poplakalam sie :))))

Anonimowy pisze...

o bilecie nienormalnym - cudne ! bede uzywac, moge z powolaniem sie zna zrodlo: Pan Stas z Krakowa.

Anonimowy pisze...

o bilecie nienormalnym - cudne ! bede uzywac, moge z powolaniem sie zna zrodlo: Pan Stas z Krakowa.