wtorek, 10 września 2013

Dziecinady

Miałam zamiar napisać "nierzadko", ale po namyśle uznałam, że to doprawdy niewystarczające. Więc: właściwie bez przerwy przekonuję się, że ten, kto nigdy nie wraca do książek dla dzieci, popełnia Bardzo Poważny Czytelniczy Błąd. Posunę swoją tezę i dalej: ten, kto nigdy nie uzupełnia swojej wiedzy o kolejne książki dla dzieci, popełnia tenże BPCB. Pozwolę sobie to wyjaśnić poniżej.
Oczywiście, nie po to człowiek uzyskuje dostęp do dorosłych części biblioteki, żeby nie rzucić się w nie radośnie i nie zgłębiać odtąd wszelkimi sposobami. Ale dzieciństwo to dzieciństwo i to, co się z niego wynosi, to jak majątek wyniesiony z pożaru: bezładne, nieoczekiwane, niedobrane, wszystko to, co nam się kiedyś wydawało przydatne. I oczywiście lektury też temu podlegają. Wykrzywia je czas i to, kim byliśmy czytając je. Nota bene, jeśli mając lat 35 coś takiego odczuwam, to jestem naprawdę niezmiernie ciekawa, jak to będzie wyglądało z dłuższej perspektywy. Jedna z nielicznych rzeczy w przyszłości, jakie wywołują we mnie prawdziwy dreszczyk antycypacji.
No ale bardzo przepraszam. "Nieznośną lekkość bytu" przeczytałam po raz pierwszy jako nastolatka i zapamiętałam z niej przede wszystkim to, że chodziło tam o to, że on ją kocha, ale nie tak, jak ona go kocha i chciałaby, żeby ją kochał, ale to, że ona go kocha, poniekąd wystarcza, i w pobocznym wątku też jakoś tak tylko na odwyrtkę, plus komunistyczne realia w wersji dla Nieświadomego Zachodu. A teraz sięgnęłam po nią znów i co chwila zatrzymywałam się, zachwycona, nad metaforyką mistrzowsko i zawrotnie balansującą po najcieńszej granicy kiczu, nad przepięknymi obrazami, nad mądrym smutkiem. I już się nie mogę doczekać, aż będę mogła przeczytać tę samą powieść za piętnaście-dwadzieścia lat.
Co roku wracam również do "Opowieści z Narnii", trochę tak, dla porządku, żeby się nie kurzyły, ale po części też dlatego, że je sobie sprawdzam. Miałam w tym czas wybitnie religijny. Miałam i okresy wkurzenia: a to samymi książkami, a to makabryczną ekranizacją*. Miałam okres fascynacji, że tak powiem, Gaimanowskim podejściem dekonstrukcyjnym. Miałam silnie badawczy (teologicznie i mitologicznie). Miałam biograficzny etap, w którym nie raz cynicznie się uśmiechnęłam nad Panalewisowymi kawałkami, w których życiorys aż grzechotał. Miałam niejeden rok prostej, nieskrępowanej radości czytania opowieści.
Mówiąc w skrócie: chętnie wracam do książek w ogóle, dziecinnych i niedziecinnych.
Książki dla dzieci mają jednak w sobie pewną szczególną cechę. I wcale nie chodzi o żadną łatwość, bo porządne książki dla dzieci bez skrępowania biorą się za najtrudniejsze tematy i wcale nie radzą sobie gorzej, niż te dorosłe. Nie, chodzi mi o to, że porządna książka dla dzieci napisana jest zazwyczaj z pewną warsztatową - nazwijmy to - rewerencją. Mam bardzo często wrażenie, że to są historie wybierane jak wisienki na konfitury, te najlepsze, najbardziej soczyste, pachnące.
Czytając powieści dla dorosłych, nawet te "z wyższej półki", modne, nawet interesujące, miewam ostatnimi laty uczucie, że jakby wszystkie są takie same. Jeszcze taka lepsza fantastyka utrzymuje moją uwagę, chociaż nie każda, ale poza tym coraz bardziej wolę literaturę faktu, a dla fabuły czytuję ambitne fanfiction. Otwieram bowiem przeciętną powieść, nie z półki z romansami, albowiem przyznam się, że przeczytałam w życiu dokładnie 8 romansów, a tam co? Aaaaaa kryzys w związku aaaaa. Aaaaaa syndrom opuszczonego gniazda (i kryzys w związku). On jedzie przed siebie. Aaa. Aaaaaaa zgorzkniały intelektualista z histeryczną żoną. Aaaaaaaaa znowu siedzą i palą nad czarną kawą fair trade na Kazimierzu aaaaaa ratunku. Aaaaaa. Aaaaa i jeszcze silne niezależne kobiety, przypadkiem singielki, ostatecznie wyzwalające się prize wives. Aaaaa. I wszyscy tak samo. Więc mnie się już odechciewa szukać, szczerze mówiąc. Zresztą, co za walnięty świat, w którym Perez-Reverte jest zaliczany do klasy B, a o Żulczyku, naprawdę, licealistki piszą per "Mistrz"?
Do poszukiwań w literaturze dziecięcej mam motywację wynikającą z czegoś więcej, niż własnej przyjemności: ostatecznie muszę czytać dzieciom coś sensownego (i podsuwać do samodzielnej lektury). Może dlatego idzie mi to jakoś sprawniej - ale i tak uważam, że dla dzieci wciąż ludzie piszą jakby lepiej i staranniej. Nawet jak widzę tę warstwę ostatniej książeczkowej mierzwy dla dziatek, to mam wrażenie, że jest ona ostatnimi laty jakby lepszej jakości mierzwą, niż to bywało.
Więc znajduje człowiek różne przyjemności, to w klasyce, to w nowościach, i odzyskuje wiarę w literaturę. A potem, tak wzmocniony, może już chwycić grabie i rozgarniać literaturę dorosłą w nadziei, że coś wygrabi.
______________________________________________________________

*Różne rzeczy mogłabym im wybaczyć, ale nie tych dwóch: luźnych, pseudopsychologicznych interpretacji i brutalnego pokancerowania mi postaci Piotra (nie dość, że blondynek, to jeszcze jakiś taki narwany).

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Piękna notka, tak mnie natchnęła refleksyjnie, gdyż (tradycyjnie, w punktach):

Po pierwsze, jestem wielkim zwolennikiem czytania warstwowego, czyli czytania po raz kolejny. I za każdy razem wychodzą nowe rzeczy (jedna z moich ulubionych książek, sięgam po nią kilka razy do roku, od z górą 10 lat, a dopiero przy tegorocznym czytaniu zauważyłam, dlaczego tę książkę lubię). Z tym, że rzadko czytam powtórkowo od deski do deski, częściej skaczę sobie to tu, to tam, od ulubionego dialogu do sceny mordobicia, od sceny mordobicia do sceny kiecowej, od opisu kiec do opisu miasteczka itd. I, jak już mówiłam, za każdym razem jest trochę inaczej. A że żyję już na tym świecie lat parę, to zbiera się coraz więcej warstw - jak na torcie: od lukru do biszkoptu. Niektóre warstwy solidnie zmurszałe, ciągną się za mną od lat wczesnopodstawówkowych i miło obejrzeć się przez ramię i przypomnieć sobie, jak zaczynało się lekturę od chichotania nad scenami komediowymi, potem przyszło uniesienie nad losami bohaterów, potem wydłubywanie realiów świata przedstawionego, potem warstwy historyczno-religijnej, potem odniesień biograficznych, a potem znowu elementów humorystyczno-farsowych. I tak ad nauseam (na marginesie: czy wydłubywanie szczegółów biograficznych to nie jest trochę tak, jakby ktoś natrudził się nad sałatką, a ja bym wyżarła same oliwki? Bo tak mnie czasem sumienie gryzie. Ale, z drugiej strony, myślę, że wszystko gra, byle nie przeginać - nie ma nic bardziej wkurzającego, niż analiza twórczości wyłącznie pod klucz biograficzny z tanim psychologizowaniem, w stylu: pan A. umieścił w swej książce wątek kotka Mruczka, gdyż w przedszkolu podrapał go kotek Mruczek, co wpłynęło głęboko na jego jaźń, jestestwo i jezusmario-co-jeszcze).

Po drugie, czytanie warstwowe ma jednak swoją cenę - coś się traci. Bo czasem przestaje się podobać coś, co się podobało wcześniej. Mam takie samograje - i chyba każdy ma - których nie jestem dziś w stanie odsłuchać, choć kiedyś popadałam w ekstazę przy pierwszej nucie. Ale - z trzeciej strony - każdą wadę rekompensuje zaleta: bo czasem - tak, jak piszesz o "Nieznośnej lekkości bytu" - nagle objawia się, że coś, co było w kategoriach "czytalne - no i co z tego?" przeskakuje o kilka szczebli wyżej i nagle otwierają się oczy, że przecież to cudne jest. A takie nagłe olśnienia są zawsze miłe: nie dość, że przyjemność z czytania, to jeszcze człowiek na świadomość, że nie jest zmurszałym pniem, tylko ciągle ewoluuje. Kiedyś próbowałam wymyślić dlaczego - dlaczego przestaje podobać mi się jedno, a zaczyna drugie (dlaczego dziesięć lat temu zaczęłam lubić Austen, choć przedtem mi powiewała, dlaczego osiem lat temu przestałam lubić Charlotte Bronte, choć przedtem nie przeżyłam jednych wakacji bez "Vilette" i jednej jesieni bez "Jane Eyre", dlaczego rok temu polubiłam "Shirley" i "Agnes Grey"?). No, nie przeczę, jakieś zmiany w mojej głowie zaszły, ale Bóg wie jakie, nie koreluje mi się to ani ze światopoglądem, ani z adresem, ani z fryzurą.

Po trzecie, skoro skoro jesteśmy za czytaniem warstwowym, to faktycznie, podział na literaturę "dla dzieci" i "dla dorosłych" traci na znaczeniu. Cała zabawa z czytania warstwowego to to, że czyta się wciąż to samo, ale inaczej, a jakby tego dokonać, jeśliby się człowiek profilował pod metryczkę? Strasznie mnie ta konkluzja cieszy, bo do dziś pamiętam ból złamanego serca, gdy w bibliotece odmówiono mi wypożyczenia "Rogasia", bo, "to dziecko, jak będziesz w II klasie, to sobie przeczytasz" (na marginesie: potem, jak już dorosłam do "Rogasia", który był lekturą obowiązkową, to wydał mi się straszliwie nudny, zwłaszcza na tle "Bambiego" i "Roczniaka". Ciągnął się mi jak flaki z olejem, gorsza była tylko "Sierotka Marysia") - a daliby przeczytać dwa lata wcześniej i może wpadałabym w ekstazę. A tak przez metryczkowanie straciłam okazję. :)

Anonimowy pisze...

wycięło mi, to doklejam


Po czwarte, przy ostatnim akapicie, tym dotyczącym literatury obyczajowej (na marginesie: co to w ogóle jest literatura obyczajowa? Wg starego dowcipu to, co zostaje, jak się wyrzuci z fabuły romans, morderstwo, smoka i statek kosmiczny :)), coś mnie tknęło, więc poszłam do szafek z książkami, popatrzyłam i uderzyłam się w piersi. Bo teraz do mnie dotarło, że właściwie nigdy nie czytywałam na metry literatury obyczajowej. Owszem, mam ulubionych pisarzy, których można by podciągnąć, ale ogóle nigdy jakoś nie miałam specjalnego rozeznania kto, z kim i za ile. Podobnie jak wyżej - czemu, to nie wiem. A, z drugiej strony, obserwuję to, o czym piszesz - odchodzenie od fikcji do nie-fikcji. Chyba rok temu była jakaś debata szersza, co się wypowiadali pisarze nasi rodzimi: od Dukaja do Karpowicza - że ludzie odchodzą od produkowania i konsumowania fikcji, bo bardziej kręcą ich twarde fakty. Bo ja wiem... fakty jak fakty. Przecież różnica nie leży w tym, czy coś było naprawdę czy nie, ale w formie. Nie czytam biografii jako zamiennika powieści "o bohaterach", reportażu jako zamiennika powieści obyczajowej, literatury popularno-naukowej jako zamiennika kryminału czy reportażu historycznego jako zamiennika powieści historycznej. Ale tu mam taką małą teoryjkę: bo dla mnie beletrystyka zawsze dzieliła się na trzy kategorie, w zależności od tego, co stało na pierwszym miejscu: bohaterowie, świat przedstawiony czy fabuła. Kiedyś czytywałam książki ze względu na bohaterów, teraz bardziej ze względu na świat przedstawiony. A od fikcji ukierunkowanej na świat przedstawiony bardzo łatwo przejść do nie-fikcji. I tak mi się przeszło. A jakoś nic nie zachęca mnie do tego, żeby wrócić - te silne kobiety, rozdarci mężczyźni, panie dziejku, mroczny świat konsumpcjonizmu i korupcji, a jak to jeszcze kryminał, to wszyscy cierpią na syndrom "strasse" i koniecznie muszą zrelacjonować czytelnikowi, jaką ulicą przechodzi bohater i jakie to budynki użyteczności publicznej mija (żeby nie było - od kryminału nie odżegnuje się, w każdy razie nie od każdego - niech tam sobie Anne Perry opisuje te kolejne zaułki Londynu, niech tam Hagen cyzeluje opisy skrzyżowań i parkingów, na których Nemhauserowi nie udało się znaleźć miejsca - i tak ich lubię :)).

Po piąte, konkluzja jest prosta - nie jest źle, a nawet jest dobrze: w necie przeceny, w sieciówkach rozdają bony ze zniżką (jak dilerzy - pierwsza działka za pół ceny :)), a my niedługo przejdziemy na emeryturę i będziemy konsumować to, co sobie kupiliśmy w tłustych latach, gdy pensja spływała na konto, a czas zabierało zaiwanianie na tąż pensję. Od czasu do czasu doczytując to, co już przeczytaliśmy wcześniej.

dziękuję za lekturę notki, gdyż nie ma nic przyjemniejszego, niż czytanie o czytaniu :)

Beem pisze...

To ja miałam przyjemność podwójną, notka i komentarz - super